Gość 12.12.2010 21:02
Szczęść Boże
Mówi się, że Bóg jest wszechmogący, łaskawy i dobry. Trudno to jednak pogodzić z ludzkim cierpieniem.
Często próbuje się ukazać wartość cierpienia, mówiąc, że ludzie chorzy, biedni, dotknięci przez los mogą ofiarować swój krzyż za innych, za zbawienie bliźniego. Fakt niezrozumiałego cierpienia tłumaczy się też jako coś w gruncie rzeczy dla nas dobrego, ale dobrego w odniesieniu do wieczności i uzyskania naszego zbawienia.
1.
a) Czy nie jest to swego rodzaju próba nadania wartości czemuś co w gruncie rzeczy nie ma żadnej wartości?
b) Jaka korzyść dla drugiego człowieka wynika z cierpienia fizycznego czy psychicznego każdego z nas?
c) Czy nie jest to coś na wzór zagrywki psychologicznej mającej na celu podniesienie na duchu osób cierpiących, biednych, starych? Takie swego rodzaju placebo, czyli zwyczajne wmówienie ludziom, że cierpienie (które jest ewidentnym złem i niesprawiedliwością) ma jakiś wyższy cel?
Daleki byłbym od gloryfikowania cierpienia. Zwłaszcza jako człowiek, który niewiele w życiu się nacierpiał, więc też i niewiele może na ten temat powiedzieć z własnego doświadczenia. Na pewno jednak z perspektywy wieczności cierpienie nabiera innego wymiaru. Bo jasno pokazuje się, że jest tylko czasowe, że kiedyś się skończy. A jego miejsce ma zająć niekończące się szczęście.
Czy powoływanie się na wieczność ma sens? Jeśli tylko w tym życiu w Chrystusie pokładamy nadzieję, jesteśmy bardziej od innych godni politowania - pisał św. Paweł. Jeśli nie ma życia wiecznego nasza wiara jest bez sensu. Więcej, całe życie człowieka jest bez sensu. I warte mniej więcej tyle, co życie mrówki czy rzeźnego bydlęcia. Bez powoływania się na życie wieczne nie ma rzetelnej odpowiedzi na sens cierpienia.
Nie chcę prawić kazań ludziom cierpiącym i mówić im, jaki jest sens ich cierpienia. Bo to jest aroganckie. Jako chrześcijanin mogę im jednak podpowiedzieć, gdzie szukać sensu własnego cierpienia. Przed laty ktoś tu napisał przepiękne świadectwo o tym, jak cierpienie zbliżyło go do Boga, jak odczytuje je jako Bożą łaskę. Brzmiało niesamowicie, ale to było przeżycie tylko tego jednego, konkretnego człowieka. Nikomu nie nakazywałbym przeżywać cierpienia podobnie.
Dwadzieścia lat temu w wypadku połamałem obie nogi. Lekarz w pierwszym szpitalu do którego trafiłem chyba nie bardzo znał się na ortopedii. W każdym razie, gdy zgłosiłem się dla kontroli do innego szpitala, to co usłyszałem, brzmiało jak wyrok: to jest kalectwo. Operacja, dwa miesiące w szpitalu. Musiałem zrezygnować z piłki nożnej. Każda próba zagrania - a po raz pierwszy spróbowałem rok później - kończyła się mniejszymi czy większymi komplikacjami. Moje plany górskie też mocno zostały pokrzyżowane. Po zbyt długiej wędrówce kostka po prostu boli. A czasem zdarza się, ze nagły ostry ból wchodzi w nią nawet wtedy, gdy goląc się przestępuję z nogi na nogę. Co czyni poruszanie się w skałach mocno niebezpieczne. Niedawno lekarz, który przy okazji poważniejszej kontuzji oglądał zdjęcie mojej nogi stwierdził, ze dzięki mnie jego wiedza z zakresu medycyny znacznie wzrosła. Bo wedle tego, czego go uczyli, wszelka większa aktywności jest w moim stanie wykluczona. Pewnie to wszystko jakiś cud. A pisze o tym żeby pokazać, że nie wszystko w moim życiu idzie gładko. I co? Dlaczego Bóg to na mnie dopuścił?
Po dziewiętnastu latach myślę, że tamten wypadek zmusił mnie do wykorzystania swoich talentów. Porzuciłem ostatecznie dobrze płatne roboty wysokościowe, a zająłem się już tylko katechezą. Także pisząc odpowiedzi w portalu, robię to, do czego życie przygotowywało mnie przez wiele lat. Czy bez wypadku byłoby tak samo? Może tak, może nie. Wolałbym być zupełnie zdrowy. Ale nie jestem. I choć mi czasem żal, kiedy widzę, jak kostki tylu ludzi zginają się bez najmniejszego problemu, nie martwię się zbytnio. I tak mam się lepiej niż mnóstwo ludzi na świecie. I bardzo jestem Bogu za to wdzięczny. Także za to, ze mam jeszcze coś więcej: w perspektywie życie wieczne.
Nie próbuję się porównywać z innymi. Wszak - jak powiedziałem - moje życie jest stosunkowo mało naznaczone cierpieniem. Ale chodzi mi o to, że każdy, kogo dotyka cierpienie, musi na pytanie o jego sens odpowiedzieć sobie sam. Czasem ta odpowiedź będzie dojrzewać latami. Ale na pewno nie ma co obrażać się na Boga. Najwyżej narzekać, ze wybrał dla nas zbyt trudną drogę. Wszak to wszystko kiedyś się skończy...
J.