20letniakretynka 01.06.2012 12:44

Witam.
1. Czytałam ostatnio artykuły O. Jacka Salija. W jednym z nich natknęłam się na stwierdzenie, że nasza miłość wobec Boga pochodzi właśnie od... Boga. Niby powinno wydawać się to oczywiste, bo wiadomo, że wszystko pochodzi od Niego. A jednak po przeczytaniu tego zdania poczułam się dziwnie.

Skoro tylko Bóg może sprawić, że Go pokocham, to czy to naprawdę można nazwać miłością? Oczywiście rozumiem, że nie jest to jakiś prymitywny mechanizm działający na zasadzie jakiegoś przełącznika: pstryk i oto człowieku kochasz Mnie wielką miłością, pstryk i oto nie kochasz Mnie wcale.

Ale skoro sami z siebie nie możemy Boga kochać, to czym człowiek właściwie jest? Czasem mam wrażenie, że jakimś robotem, co prawda skomplikowanym i wielowymiarowym, ale jednak. Tym bardziej, że wszelkie dobre/ genialne pomysły, które ewentualnie ma, też właściwie pochodzą od Boga.

Czy Bogu podoba się taka miłość człowieka? Bo skoro tylko On może ją dać, to wygląda to trochę tak, jakby Bóg kochał samego Siebie. I tak sobie myślę, że jeśli chodzi o tę kwestię, to człowiek jest nawet w lepszej sytuacji niż Pan Bóg. Bóg kocha człowieka tak o, po prostu i sam z Siebie. Pana Boga nikt nie kocha sam z siebie, ale tylko miłością od Niego pochodzącą. Czy Bogu nie jest w związku z tym jakby przykro (przepraszam, nie bardzo wiedziałam jakiego słowa użyć)?

2. Znowu chcę zapytać o miłość. Bo obawiam się, że właściwie nie mam pojęcia co to jest. Tzn. będąc dzieckiem chyba jakoś intuicyjnie to rozumiałam, ale cóż, skończyło się.
Zrozumiawszy, że miłość nie jest uczuciem zaczęłam sobie wyobrażać, że pewnie jest tak, że im więcej jestem w stanie dla kogoś zrobić, tym bardziej go kocham. Ale tu znów artykuł O. Jacka namieszał. Chodzi o tę przytoczoną przez Niego uwagę: "ugotowanie jednego obiadu przez Matkę Najświętszą milsze było w oczach Bożych niż męczeństwo świętego Wawrzyńca".
Obiektywnie czyn św. Wawrzyńca jest większy. Ale miłości było w nim mniej... ?! Przyznam, że kompletnie nic nie rozumiem.

3. Jak pokazałam w poprzednich pytaniach, niewiele wiem o miłości. Wiem tyle, że jest bezinteresowna. No i tutaj kolejny kłopot. Obawiam się, że nikogo nie kocham. Zdałam sobie niedawno sprawę, że jeśli już coś dla kogoś robię, to z czysto egoistycznych pobudek. Pomagam rodzicom, żeby móc z nimi mieszkać i żeby nadal chcieli mnie utrzymywać. Szczerze lubię moją siostrę i uwielbiam z nią przebywać, ale przecież "lubienie" to nie miłość. Martwię się o nią, ale chyba tylko dlatego, bo nie chcę stracić kogoś, kto mnie rozumie. Lubię kiedy mnie wysłuchuje i pociesza, ale kiedy ona jest w potrzebie zaczynam kręcić nosem (choćby tylko w myśli). Miałam nadzieję, że kocham przynajmniej brata, bo jego akurat nie lubię, a mimo to martwię się o niego (np. gdy jedzie w daleką podróż). Zdałam sobie jednak sprawę, że to chyba tylko dlatego, bo nie chciałabym "nosić" po nikim żałoby. Już raz przeżyłam śmierć bardzo bliskich osób i wiem, jakie uciążliwe jest, gdy wszyscy wokół smucą się, płaczą i próbują pocieszać. Dla znajomych jestem miła, żeby nie chcieli się mścić za bycie niemiłą. Boga też raczej nie kocham. Boję się Go i dlatego staram się grzeszyć jak najmniej. A jeżeli martwię się, czemu nie mogę Boga kochać sama z siebie, to chyba tylko dlatego, że wolałabym Mu aż tyle nie zawdzięczać. Strasznie to cyniczne, ale cóż...
Gdybym ja jeszcze chciała kochać, to pół biedy. Ale chyba nie najgorzej mi w tym moim "błotku". Tzn. czasem wydaje mi się, że chciałabym się zmienić, ale myśl o tak gruntownej przemianie trochę mnie przeraża. "Chciałabym jednocześnie nie być winną i nie czynić wysiłku aby się oczyścić"( niedokładny cytat z "Upadku" A. Camus), chcę, ale jakbym nie chciała. To, że nie rozumiem miłości jeszcze bardziej miesza.
Czy w związku z tym wszystkim wydaję się Panu Bogu wstrętna? Często mam takie wrażenie.
Z góry dziękuję za odpowiedź i pozdrawiam wszystkich Odpowiadających, zwłaszcza Pana najczęściej odpisującego. Szczerze Was podziwiam za chęci. Tym bardziej, że trafiają się bezczelni pytający. Jak Wy to znosicie? :D

Odpowiedź:

Z rozróżnieniem tego, co jest Bożą łaską, a co pochodzi od nas samych zawsze jest problem. Oczywiście nie kiedy chodzi o grzech, ale gdy o dobro - to już tak. Można jednak chyba przypomnieć, ze wszystko co człowiek ma, jest gruncie rzeczy łaską. Jego niby naturalne uzdolnienia też. Bo człowiek jest dziełem Boga. Tak więc nie próbowałbym postawić jakiejś ostrej granicy między tym, co jest naturą, a co łaską; co Bożą łaską, a co ludzką zasługą...

Zasługą człowieka jest przede wszystkim mówienie Bogu "tak". Bóg daje łaskę, a człowiek  może łaskę przyjąć, albo odrzucić. To że przyjmuje jest zasługą człowieka; ta współpraca z Bożą łaską...

Ten wstęp o lasce i naturze po to, żeby łatwiej zrozumieć sedno problemu: jak to jest, że miłość do Boga w nas jest łaską...

To chyba jest tak, że Bóg daje człowiekowi nie tyle łaskę kochania Go, ale spotkania z Nim. Kto Go nie spotkał, raczej Go nie pokocha. Ale ten, kto spotkał, może miłość Boża odrzucić. Kto nie odrzuca, kto odpowiada miłością na miłość, z czasem zyskuje coraz więcej. I coraz więcej kocha...

To trochę tak jak z miłością do człowieka. Nie można pokochać kogoś, jeśli się go (choćby wirtualnie) nie spotkało. Nie znaczy to jednak, że człowiek zaraz pokocha każdego, kogo spotka. Nawet jeśli ten ktoś jest najwspanialszym człowiekiem na ziemi. Trzeba na miłość miłością odpowiedzieć. A potem, prze kolejne spotkania, ta miłość rośnie i dojrzewa...

To chyba jakoś tak będzie. Traktat o łasce jest najtrudniejszym traktatem teologicznym i jeśli gdzieś się tu nieszczęśliwie wyraziłem i napisałem coś, co mogłoby być herezją, to z góry przepraszam. W każdym razie oprócz stwierdzenia o tym, że nikt nie może przyjść do Jezusa jeśli go Ojciec nie pociągnie, mamy jeszcze w historii teologii potępienie zdania, że człowiek sam z siebie może tylko grzeszyć... Po prostu nie jest tak, że ludzka natura jest samym złem. Ludzka natura jest skażona przez zło, ale jest w niej sporo dobra. taką ja stworzył Bóg...

2. Czy gotowanie obiadu znaczy więcej niż męczeństwo.. Odpowiadający nie zna kontekstu wypowiedzi. Ale chyba chodzi o to, że łatwiej jednorazowo poświecić się dla Jezusa niż służyć Mu codziennie przez wiele lat...

A co to jest miłość? To chyba pragnienie dobra drugiego człowieka. Nic nie musisz robić, gdy człowiekowi bez Twojej pomocy dobrze się dzieje. Gdy jej potrzebuje, wtedy trzeba pomóc...

Nic mądrzejszego nie napisze. Ale jeśli chciałabyś zobaczyć, jaka jest miłość - czyli  w gruncie rzeczy na czym polega - to zajrzyj do 13 rozdziału 1 listu św. Pawła do Koryntian....

3. No cóż.. Skoro tak myślisz o sobie, to pewnie coś w tym jest. Ale prawdopodobnie mocno przesadzasz. Owszem. Wiele od bliźnich otrzymujemy. I oczekujemy tego. Nie chcemy popadać w tarapaty i kłopoty. Ale to nie znaczy, ze nie kochamy. Jasne, dowód miłości mamy, gdy przychodzi nam dla miłości cierpieć. Ale kiedy wszystko idzie gładko, nie znaczy, że jesteśmy egoistami.. Słowem... Nie patrz na siebie tak negatywnie. Bo zapewne ta ocena nie jest sprawiedliwa.

Na koniec jeszcze jedno. Podpisałaś się jak podpisałaś. Wiesz... To nie jest dobre. Ze względu na to, że jesteś Bożym dzieckiem, nie obrażaj samej siebie... Przecież Bogu pewnie przykro, że... no, może nie tyle z powodu tego, że masz niską samoocenę, ale że jego dziecko jest tak nazywane...

J.

 

 

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg