Monika 16.03.2009 11:27
Proszę o odpowiedź tylko na maila i nie publikowanie tego pytania.
Czuję się oszukana. Kościół naucza że to Bóg, Duch Święty kieruje rozwojem duchowym człowieka. Oczywiście wiem że nie zakłada to bierności. Przecież skoro Bóg jest PRZEWODNIKIEM, to nie znaczy to że ja nie muszę iść - tak jak w górach, istnienie przewodnika nie zakłada bierności ludzi idących za nim. A ja idę jak mogę za tym co rozpoznaję jako Boże i... sił już nie mam, tyle pomyłek po drodze. Co jakiś czas stwierdzam że coś za czym szłam bo uznałam to za Boże po prostu mnie krzywdzi. Pamiętam jak np. walczyłam o budowanie przyjaznej relacji z moją Babcią. Bo non stop kłóciłyśmy się, bo ona uwielbia rozstawiać wszystkich po kątach, mówić co mają robić, czasem wręcz pomiatać ludźmi. A niedawno stwierdziłam że to że byłam wobec niej taka miła i mało stanowcza to było wielkie zło, bo ona wykańcza moją rodzinę (dosłownie - moja mama przez nią leczy się na nerwy i jest z nią coraz gorzej, relacje między rodzicami źle się układają przez ciągłe konflikty). A ja tylko chciałam iść za tym co Boże. Ile razy stanę w obronie Mamy przed Babcią mam wyrzuty sumienia (bo jedyną skuteczną metodą jest nakrzyczenie na Babcię). Za każdym razem jak wracam do domu i patrzę na to co się dzieje nie mogę pozbyć się pytania - gdzie jest w tym Bóg? Czuję się oszukana słowami że mamy najpierw szukać królestwa Bożego a wszystko inne będzie nam przydane. I proszę mi wierzyć, nie chodzi mi o to że chciałabym żeby było mi przydane bogactwo czy inne rzeczy. Ale dary Ducha Świętego, typu miłość czy pokój, które są przecież dobrami zupełnie innego rodzaju niż bogactwo - czy nie są nam w pewien sposób obiecane przez Boga?
Stoję teraz przed możliwością założenia własnej rodziny, i przyznaję że nie wiem co robić. Z jednej strony wiem że powinnam budować na Bogu. Bo nauczono mnie że jeśli i ja i mój chłopak będziemy chcieli budować na Bogu, to praktycznie nie może się nie udać (znów nie mówię o dostatku materialnym ani nawet o zdrowiu ale o pokoju i miłości). Tymczasem Mama mojego chłopaka ma podobny charakter do mojej babci i przewiduję w mojej przyszłej rodzinie to samo co ja mam teraz w domu. Ale znów odzywa się we mnie chrześcijańskie sumienie które mówi mi że nie wolno nam jej zostawiać samej (nie ma innych dzieci ani nawet rodzeństwa, i załamuje się za każdym razem kiedy mój chłopak w najdrobniejszy sposób sugeruje żeby tak bardzo nie ingerowała w jego życie, mówi że widocznie jest nikomu niepotrzebna i że lepiej żeby umarła). Ile razy się modlę słyszę w sobie głos sumienia że nie wolno nam jej zostawiać. A głos rozumu mówi że jak się nie wyniesiemy to przegramy nasze wspólne życie.
Bardzo proszę o odniesienie się do tego. Gdzie jest w tym wszystkim Bóg? Naprawdę łatwiej byłoby mi przyjąć że Go w tym nie ma, co wcale nie przeczyłoby Jego dobroci. Ja mam taką wizję - Bóg nas zostawia na ziemi żebyśmy sami próbowali na ile damy radę się rozwijać, zostawia nam wskazówki ogólne (Pismo Św.), przebacza jeśli nam się nie uda (spowiedź) ale jakoś szczególnie w konkretne życie nie ingeruje i mu nie przewodzi. A potem ocenia nas na podstawie naszych starań, i nadrabia nasze zaległości np. w czyśćcu. Ta wizja pozwala mi jako taki nie tracić zaufania do Boga. Natomiast kiedy idę do kościoła i słyszę w kazaniu jak to Bóg działa w życiu każdego człowieka, a potem wracam do domu i widzę jak w życiu mojej rodziny nie działa, to myślę że widocznie Bóg zajmuje się tylko niektórymi. I to nie jest kwestia otwarcia na Boga - moja Mama to osoba bardzo wierząca, ale też bardzo prosta - robi z pełnym oddaniem to, co uważa za wolę Bożą. A że niekoniecznie zawsze ją dobrze odczytuje.... czy Bóg nie wie że jest prosta?