daisy 20.09.2006 10:26
Może moje pytania nie są zbyt mądre, ale piszę w nadziei, że kiedy wyrzucę z siebie to wszystko, będzie mi choć trochę lepiej. A może ktoś stojacy z boku znajdzie na to jakąś radę.
Jakiś czas temu rzuciłam Boga, kościół, modlitwę... Jednak On się o mnie upomniał stawiając na mojej drodze pewnego księdza. Przy jego pomocy na nowo odkrywałam Boga, zapragnęłam być blisko Niego. Życie nabierało sensu. Ciągle zdarzały mi się upadki, chwile zwątpienia i beznadziejności. Wtedy pomagała mi spowiedź lub zwykła rozmowa z księdzem- zawsze tym samym. Jego słowa i pobożność w codziennym życiu dawały mi siłe do powstawania z upadków i ciągłego pogłębiania wiary. Byłam przekonana, że to Bóg przemawia przez tego kapłana. Teraz nie ma księdza, nie ma drogowskazu. Okazało się, że moja wiara jest jeszcze bardzo słaba i mizerna. Zgubiłam gdzieś radość bycie dzieckiem Bożym, nie umiem zaufać Bogu tak do końca, zawsze. Chwila zwątpienia, lekki przeciwny wiatr i już gubię drogę. Na dodatek nie potrafię klęknąć przed konfesjonałem, kiedy po drugiej stronie siedzi inny ksiądz. Wiem, że przez niego też przemawia Bóg, ale obawa jest silniejsza. Co jeśli jego slowa zawiodą? Jeśli nie znajdę tam radości bycia chrześcijaninem w szarościach codziennych dni ani wskazówki jak znów zaufać? Moja łódź wiary dryfuje. Co jeśli zatonie? Boję się kolejnego upadku na samo dno. Gdzie szukać wiatru, aby dalej płynąć na głębię? Wszyscy wskazują modlitwę, ufność, ale to czasem takie trudne...