Osoba zagubiona 31.10.2023 21:21
Jestem młodym człowiekiem. Jak każdy, mam wzloty i upadki w wierze. Od ponad roku natomiast coraz głębiej rozmyślam na temat Boga, życia z perspektywy wiary. Jednocześnie walczę z ciężką nerwicą, która w pewnych momentach chce mnie wykończyć, dodatkowo nie ułatwia tego depresja - piszę o tym otwarcie. Natręctwa, niechciane myśli wywołują nieustanny niepokój. Jest to dla mnie ogromny dyskomfort. Szczególnie wrażliwa jest perspektywa wiary - przebywajac, np. we wspólnocie ludzi wierzących, słuchając świadectw itd. czuję, a raczej sam dochodzę do wniosku, że Bóg naprawdę jest - ale dalej to do mnie nie chce dotrzeć, bo to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. Wówczas czuję, że skoro jest Bóg, to życie ma sens, że istnieje też inna rzeczywistość. Świadomość tego, że jest Ktoś doskonały, kto kocha bezwarunkowo dodaje skrzydeł - tak bym to nazwał. Są jednak chwile, w których zaczyna się istna huśtawka - narastają wątpliwości, zaczynam szukać w różnych źródłach odpowiedzi potwierdzajacych moją wiarę - i natrafiam na osoby niewierzące - z całym szacunkiem - które mają swoje zdanie na temat istnienia, wiary w Boga. Zagłębiając się w ich tok myślenia, czuję jakby moje życie się zawaliło, że skoro nie ma Boga, to nic nie ma sensu - po prostu, poświęcając na to czas, po prostu odechciewa mi się żyć. Wszystko staje się parszywe, mdłe, beznadziejne. Dodatkowo, jeśli ktoś z rodziny powie, że np. no tam po drugiej stronie niczego na pewno nie ma , albo jeśli ktokolwiek powie, że wiara to wymysł, to moja wrażliwość zaczyna w moim umyśle i sercu walkę duchową, gdzie jest ciągły ostrzał, lęk, beznadzieja - Odpowiadający nie wiem, czy to zrozumie, ale to jest piekło wewnętrzne - człowiek tylko patrzy, by iść spać i o niczym nie myśleć. Takie konfrotnacje mnie niszczą, zabijają wewnetrznie. Konsultuję się wówczas z Duszpasterzem akademickim z okolicy i jakoś po rozmowie jest mi lżej. Potem następna sytuacja i znowu wszystko wraca do punktu wyjścia. Pewnie usłyszę radę - nie czytaj, idź na spacer, zaangażuj się w działalnośc jakiejś wspólnoty przyparafialnej, ruchu religijnego, idź do psychologa, psychiatry. Co ja mam zrobić? Niedługo zwariuję przez to wszystko, oszaleję z nerwów i beznadziei. Jeszcze rok temu Bóg był mi zupełnie obojętny - teraz, mimo że nie jestem wielce pobożny - nie wyobrażam sobie, aby Boga miało nie być - gdyby Boga nie było, wolałbym po prostu nie istnieć. Bo po co to wszystko? Ja wiem, że nikt nie da mi potwierdzenia wiary, ale w momentach tych lepszych miałem takie wewnętrzne przekonanie - wydaje mi się racjonalne, że ON naprawdę jest i działa. To dodawało otuchy i chęci do życia, mimo wszystko, sprawiało, że wszystko miało jakiś smak, barwę. Ja naprawdę chciałbym poczuć, że ON naprawdę jest - nie chcę wystawiać Go na próbę, ale czasem myślę sobie: "Panie, pokaż mi, że jesteś, że naprawdę jesteś, bo zwariuję". W momencie pisania tego postu od razu mam przed oczyma niektóre osoby wyrażające swój ateizm otwarcie i pytające: "Co musiałoby się stać, abyś przestał wierzyć w Boga?"| Chwytam się wtedy róznych sytuacji z życia, próbując sobie tłumaczyć, że Bóg jest, ale ten zewnętrzny sceptycyzm jest silniejszy - w tym momencie moja nadzieja umiera wraz ze mną wewnętrz- wiara zaś jest jedynie śmieciem, bzdurą, którą należy zakopać i cieszyć się życiem. Ale bez Boga nic mnie nie cieszy, nic nie ma sensu. Co mam robić?
Co robić... Wydaje mi się, że wizyta u jakiegoś szanującego Twoją wiarę psychologa bardzo by się przydała. Bo, jak piszesz, to wszystko kwestia nie rozumu, woli, ale uczuć - obaw, lęków. Nie wiem czy umiem poradzić, jak te targające Tobą emocje wyciszyć.
Niektórym - takim jak ja - wystarczy w takich sytuacjach powiedzieć sobie "najwyżej". No bo - teoretycznie - co stracę, jeśli Boga nie ma? Życie wieczne, tak. Ale przecież kiedy mógłbym się o tym przekonać, to się o tym nie dowiem, bo po prostu mnie nie będzie. A rozum mówi, ze Bóg jest. Więcej, rozum podpowiada, że Jezus, który za nas umarł i zmartwychwstał naprawdę może nam dać życie wieczne. Trzeba więc tymi emocjami się nie przejmować. Tak, brzmi dziwacznie, ale chodzi o nieprzejmowanie się emocjami. Wtedy też jakoś same się wyciszają. No bo są takie gwałtowne właśnie dlatego, że chciałbyś mieć pewność. Boisz się zaś, że będzie inaczej. Tymczasem pewności do śmierci mieć nie będziesz. Możesz tylko szukać argumentów za pewnością życia wiecznego, ale musisz się zgodzić na to, że stuprocentowej pewności mieć nie będziesz. Jak zresztą nie masz jej nawet odnośnie do tego, czy jutro wstanie słońce...
Możesz też odwoływać się wspomnieniami do tych chwil spokoju. Spróbować wczuć się w takie chwile. Tak jak bywają ludzie, którzy mając różne trudności przypominają sobie chwile, w których od tego wszystkiego umieli się zdystansować. Ot, w czasie podróży po świecie, gdy niewiele trzeba było...
Nie wiem, czy sam sobie poradzisz. Może psycholog by się przydał...
J.