AnnaB 14.12.2020 10:22
Witam.
Kilka dni temu byłam w swojej parafii (w dużym mieście, ponad 300 tyś mieszkańców) załatwiać formalności związane z aposrazją.
Nie ukrywam, że do Kościoła Katolickiego mam dużą niechęć, ale obejmuje ona raczej tylko nauczanie Waszej instytucji, a nie ludzi do niej należacych.
Jestem za równością małżeńską; nie zgadzam się na obrażanie osób LGBT (KK oficjalnie nakazuje szacunek dla nich, ale jego nauczanie w praktyce prowadzi do czegoś zgoła odwrotnego); uważam że walka z aborcją to przede wszystkim stwarzanie godnych warunków życia dla dzieci (w tym tych z niepełnosprawnością), a nie tworzenie niemądrych zakazów które można obejść wyjeżdżając za granicę itd.
Niby wiem, że nauczanie instytucjonalnego Kościoła Katolickiego o wolności wyznania i wspomnianym szacunku to tylko farsa i bujda na resorach, ale jednak przykro mi się zrobiło gdy proboszcz u mnie groził wezwaniem rodziców (mam 25 lat, a rodzice są wierzący, ale otwarci na innych i nie są fundamentalistami); powiedział, że jestem "ogłupiona przez media" (telewizję oglądam rzadko, gazet nie czytam w ogóle- korzystam głównie z Internetu, a i to nieczęsto i czytam dużo książek) i straszył piekłem.
To ostatnie wydało mi się szczególnie żenujące, bo co warta jest religia, do której ludzie należą ze strachu, a nie z przekonań? Abstrahując już od tego, że taka argumentacja dotycząca nie tylko mnie, ale i moich niewierzących przyjaciół tylko głębiej utwierdziła mnie w przekonaniu, że trzeba się z Waszą instytucją pożegnać na stałe i definitywnie.
Parafrazując słowa pewnej znanej osoby:
"jeśli Boga nie ma to nic się nie traci nie wierząc w niego; jeśli jest dobry Bóg to z pewnością spojrzy na to jak żyjemy i jacy jesteśmy, nie na to czy w niego wierzymy; jeśli istnieje Bóg który karze uczynnych i przyzwoitych ludzi tylko dlatego, że w niego nie wierzą, to powinniśmy go natychmiast odrzucić".
No i pomijam to, że słowa tego człowieka, gdyby trafiły do moich rodziców, jak on tego chciał i do czego dążył, z pewnością by ich bardzo zabolały. Są oni wierzący, ale dalecy od fanatyzmu i akceptujący niewierzących.
Ale, do rzeczy - w jaki sposób można w takiej sytuacji postąpić? Niby odpowiednią osobą do przyjęcia aktu apostazji w tej sytuacji jest proboszcz miejsca zamieszkania, a co gdy on robi zbędne problemy przy jego przyjęciu? Czy jest jakaś "druga instancja"?
Nie rozumiem. Proboszcz nie przyjął Pani oświadczenia? Dziwne. Wszystkie procedury opisane są w dekrecie biskupów, który znaleźć można TUTAJ. Jeśli wszystko odbywało się poprawnie, to proboszcz powinien Pani oświadczenie przyjąć.
Co do rodziców... Nie wiem dlaczego "postraszył" nimi. Napisała Pani, że Pani decyzja by ich zabolała. A to, ze wystąpi Pani z Kościoła i nawet im o tym nie powie, ich nie zaboli? Jak kiedyś prawdę, choćby przypadkiem, odkryją, nie będzie to dla nich gorsze, niż gdyby im Pani powiedziała?
Nie sądzę, by chciała Pani, bym w innych kwestiach coś wyjaśniał. Wydaje mi się jednak, że uogólnianie, ze wszyscy wierzący są źli (albo większość) a wszyscy (albo większość) niewierzący to dobrzy ludzie to nieprawda. Moje doświadczenie podpowiada mi, że zasadnicza różnica między wierzącym a niewierzącym polega na... samozadowoleniu. Wierzący częściej biją się we własne piersi, niewierzący nie widza ku temu powodu. I częściej zło widzą w innych.
No bo jak można uważać, że dobrym człowiekiem jest ktoś, kto decyduje się na zabicie własnego dziecka albo namawia do tego innych, ułatwia im to? Ktoś, kto nie pomoże matce w trudnej ciąży, tylko radzi jej by zabiła, a potem niech martwi się sama?
A Kościół... Wbrew temu co się głosi, robi bardzo dużo dla potrzebujących. Można zajrzeć np. TUTAJ.
Czy zamknięcie oczu i wołanie "NIE WIDZĘ" to ta uczciwość zwolenników aborcji, o której Pani mówi?
J.