Monika 12.04.2017 21:55

Przeczytałam bardzo uważnie, co Odpowiadający napisał tu: http://zapytaj.wiara.pl/pytanie/pokaz/389695. Dziękuję za te słowa, pomogły.

W sumieniu czuję dokładnie tak, jak Pan napisał. Bliska jest mi zasada "rozeznawania duchowego" i też rozeznaję, że w tej sytuacji trzeba powiedzieć "nie", bo to większe dobro.

Proszę jeszcze o drobną radę - jak odnosić się do wypowiedzi tych, którzy są autorytetami, a rozeznają inaczej. Już tłumaczę na przykładach.

Jakiś czas temu w kazaniu ksiądz przedstawiał przykład starszej pani, którą wnuczka tylko podrzuciła pod kościół, a już nie weszła z nią. Ksiądz stwierdził, że to było "nieludzkie", że dla starszej osoby trzeba mieć czas, być przy niej. Ileż to razy my odmówiliśmy teściowej czy babci podwiezienia gdzieś, bycia przy nich itp. - więc kazanie było też o nas.

W innym kazaniu ksiądz zabraniał mówienia o starszych rodzicach czegokolwiek złego, w sensie złego oceniania ich, bo my na starość możemy być tacy sami albo gorsi. Uznając, że w rodzinie męża jest przemoc, oceniam ich przecież źle.

Jeszcze kiedy indziej słyszałam, że źli to młodzi, którzy nie znajdują czasu w Święta na odwiedziny rodziców. Mój syn rodził się w Wielki Piątek. Babcia nie rozumiała, że mój Mąż był przy mnie, zamiast przyjechać "na barszczyk".

Jeszcze inny ksiądz, znajomy teściowej, chwalił nas za to, że tak pomagamy. A że pomoc jest... ponad miarę ... zdawało się tylko tę ocenę podwyższać. Bo chwalił za to, że pomagamy tak dużo.

Takie wypowiedzi księży wytrącają mi z ręki argumenty. Za każdym razem, kiedy odmawiam teściowej, okazuje się, że robię coś wbrew temu, co mówił ksiądz w kościele, a więc postępuję nie po chrześcijańsku. A przecież sumienie należy kształtować w kościele. Skąd mam wiedzieć jak Bóg ocenia moje postępowanie? Wydaje mi się, że z sumienia i z nauczania Kościoła. A co, jeśli - jak w powyższych przykładach - to sumienie i nauczanie są sprzeczne?

W moim pytaniu nie chodzi mi absolutnie o krytykowanie kazań albo coś podobnego. Raczej o wskazówkę jak sobie radzić w takich sytuacjach. Odpowiadający wydaje się rozeznawać moją sytuację podobnie jak ja (że w imię dobra trzeba powiedzieć "nie"), a z ambony słyszę coś przeciwnego.

Odpowiedź:

Cóż powiedzieć... Wydaje mi się, że kluczem to jakich rad powinno być zauważenie, że to, co jest heroizmem niekoniecznie jest obowiązkiem. Godnym podziwu jest człowiek, który cierpliwie znosi upokorzenia i mimo wszystko chętnie służy pomiatającemu, ale na pewno nie jest to coś, co można komukolwiek wskazywać jako obowiązek...

Po drugie: wydaje mi się, że niepotrzebnie wszystkie przykłady, o których Pani słyszy w czasie kazań odnosi Pani do siebie. W relacjach na linii rodzice - dorosłe dzieci istnieje całe mnóstwo różnych możliwości: od skrajnego zaniedbywania do skrajnego zniewalania. Cnota leży pośrodku - mawia się czasem. To prawda, cnota umiarkowania to jedna z cnót kardynalnych. Dla rodziców, owszem, trzeba mieć czas. Ale można go dać tyle, na ile pozwalają inne, ważne obowiązki. Zwłaszcza jeśli pomoc nie jest niezbędnie potrzebna - np. gdy rodzice są starzy, niedołężni czy wszystko zapominają i naprawdę sami już sobie nie radzą. Podała Pani przykład pretensji teściowej, że w dzień urodzin Państwa dziecka Pani mąż był z Panią i nie poszedł do rodziców. Przyznaję, bardziej dosadnego przykładu egoizmu bym nie wymyślił. Jak w ogóle można uważać, że syn powinien w takiej sytuacji odwiedzać mamę, zamiast być z żoną i nowo narodzonym dzieckiem?

Zadam może głupie pytanie, przepraszam jeśli Pani o tym pisała, a ja zapomniałem. A Pani rodzice czy rodzina? Także o swoich rodziców musi Pani dbać, nie tylko o teścia czy teściową. Nawet jeśli nie domagają się pomocy, to w miarę częste odwiedziny są jak najbardziej wskazane. Czy przez małżeństwo stała się Pani służącą teściów czy co?

Co do mówienia o kimś źle.... Myślę, że w naszym Kościele zbyt wielki nacisk kładzie się na obowiązek dyskrecji i unikania obmowy, a zbyt mały na obowiązek sprawiedliwości. Nota bene, też przecież obok roztropności, umiarkowania i męstwa, cnoty kardynalnej. Jasnym tego przykładem są sytuacje, w których milczeniem broniło się dobrego imienia kapłana, który molestował nieletnich, a ofiary tych przestępstw się lekceważyło. To jasny przykład takich sytuacji, ale nie przykład jedyny. Na moje wyczucie jest w naszej katolickiej mentalności (przynajmniej jeszcze kilka-kilkanaście lat temu było) coś takiego jak nakłanianie żony alkoholika, by nie ujawniała nałogu męża albo żony maltretowanej przez męża, by tego nie rozpowiadała. W ten oto sposób krzywdziciel ma się dobrze, a jego ofiara, kiedy się poskarży, staje się winna, bo grzeszy obmową. Otóż trzeba jasno powiedzieć: nie! Ktoś, kto szuka sprawiedliwości albo przynajmniej zrozumienia u innych nie grzeszy. Przynajmniej nie zaraz. W takich sytuacjach też trzeba roztropnego umiarkowania w ocenie: mówię o czyimś złu potrzebnie albo niepotrzebnie. I wydaje mi się, że chęć znalezienia współczucia u bliskich, kiedy się naprawdę jest wykorzystywanym i trudno ten ucisk już wytrzymać nie jest ujawnianiem tej złej prawdy niepotrzebnie. Wręcz przeciwnie: to działanie jest potrzebne choćby jako wentyl bezpieczeństwa, by pewnego dnia człowiek nie wybuchnął. Bo wtedy dochodzi do prawdziwej tragedii, prawdziwego zła...

J.

 

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg