Strzałka 19.10.2006 23:36
Proszę mi poradzić, co zrobić, bo Bóg jest dla mnie tak niepojety, że dociera do mnie nieraz jakby Tajemnica i czuję lek egzystencjalny, kiedy uświadomie sobie jak małym jestem w wielkim kosmosie, w wielkim czasie, przeraża mnie to i napawa dziwnym lękiem...czuje się ziarenkiem piasku na pustymi i kropla wody w oceanie, czuję swoje jestestwo marne i słabe i małe jak dźwięk, który ledwo zaistnieje, a już go nie ma...i dręczą mnie pytania o sens mojego istnienia tu i teraz...i budze sie w nocy, patrze w czarną dziure nieba jak w otchłań, i tęsknię za światłem...
"Niespokojne jest serce człowieka, dopóki nie spocznie w Bogu"...
Właściwie, to człowiek żyje tylko po to, aby umrzec i zblizyc sie do największej tęsknoty swego istnienia, do Boga...po co więc żyjemy? Czy mmnie moglibysmy od razu byc z Bogiem od zawsze jak On jest, bez poczatku i końca? Po co jest potrzebny ten etap ziemskiego wedrowania?