Gość 29.11.2023 11:39
Co zrobić, gdy jestem młodym mężczyzną, kawalerem - odczuwam chęć, powołanie do małżeństwa, kiedyś do założenia rodziny. Jestem osobą samotną, nie mam wielu znajomych - samotność mnie dobija, bo jednak brakuje obecności w moim życiu osoby, z którą możnaby się związać. Tak po prostu, po ludzku. Nie chodzi mi o desparackie poszukiwanie kogoś, bo to nieracjonalne. Wszelkie próby nawiązania znajomości w tym kontekście (bez oczekiwań) zawsze spełzają na niczym, a jeśli ma dojść do spotkania - zawsze ten ktos odmawia. Czy ze mną jest coś nie tak? Wychodzę z założenia, że tak musi być i nic tego nie zmieni, bo to jakieś fatum, nieprzekraczalna granica, której nie da się w żaden sposób przekroczyć od lat. Radzę się różnych osób, modlę się do św. Józefa w intencji dobrej żony. Wiadomo - modlitwa nie działa życzeniowo. Ale to jest dobijające, dołujące i frustrujące - czegokolwiek bym nie zrobił, zawsze skończy się tak samo, tracę nadzieję. Ktoś powie: jesteś młody, masz całe życie przed sobą - i co z tego, skoro każdy rok jest pod tym względem taki sam, a nawet gorszy. Wszyscy rówieśnicy, kuzynostwo dookoła jakoś ułożyli sobie życie w tym względzie. Zaraz pojawia się myśl - nie porównuj się do innych - wiem o tym, ale siłą rzeczy nie da się. Nie jest przyjemnie, kiedy wszystko i wszędzie robi się samemu, np. w wakacje, kiedy jest więcej wolnego czasu. Bolesne jest także patrzenie na szczęśliwe pary, choćby na uczelni czy przechodząc przez galerię handlową. A może Bóg ma lepszy plan i po prostu w jakiś sposób odsuwa ode mnie kolejne rozczarowanie, stara się mnie przed tym uchronić? Wiem, że czegokolwiek nie zrobię, to i tak nie wypali - ktoś powie - masz jeszcze czas - może i mam, ale jest coraz ciężej - jakoś nie widzę siebie jako starego kawalera, tak jak i księdza. Mam czasem takie odczucie, że wolałbym po prostu przestać istnieć, zniknąć, być jak duch - jakbym się nie starał, to efekt będzie taki sam, gdybym, np. cały czas leżał w łóżku. Mam pod tym względem mentalność seniora, który twierdzi, że już nic w życiu dobrego go nie spotka. I tak jest cały czas.
Może to naiwne, ale staram się nadal prosić św. Józefa o wstawiennictwo, o jakąś właściwą sytuację. Poszerzam swoje działania o dołączenie do duszpasterstwa akademickiego. Ja po prostu nie chcę być dalej samotną wyspą - mam czasem taką myśl będącą trochę wyrazem frustracji, że może powinienem zostać pustelnikiem - przecież na jedno wyjdzie. Nie chcę być dalej sam - oczywiście Pan Bóg zawsze jest na pierwszym miejscu, ale po prostu po ludzku brakuje mi tej szczególnej osoby... Porady w stylu: "uśmiechnij się". "wyjdź do ludzi" już usłyszałem. Wydaje mi się, że gdyby jakimś cudem udałoby się wreszcie spotkać jakąś wierną i odpowiedzialną osobę, to byłbym inny - dla siebie, dla innych. Nie chcę pieniędzy, nie mam parcia na to, co materialne - prawdziwa i autentyczna relacja z daną osobą byłaby bezcenna i znacząca nieskończenie więcej niż milion dolarów na koncie. A może Pan Bóg jakoś to wszystko "blokuje", bo chce, żebym najpierw pokochał siebie, aby potem pokochać kogoś innego - mam bardzo niską samoocenę, nie znoszę siebie - więc może to jest powodem? Z drugiej strony Bóg - kochający Ojciec - pragnie, aby mimo wszystko każde z Jego dzieci było szczęśliwe.
Hm. Co masz robić? Nie wiem. Ja bym się nie stresował. Z tego co piszesz wynika, żeś student. Chyba nie ma jeszcze powodu do paniki...
I jeszcze coś. Ze znajomościami damsko- męskimi tak bywa, że niekoniecznie muszą być "miłością od pierwszego wejrzenia". Nie stroń od towarzystwa, ale nie chciej zaraz znaleźć tę jedną, jedyną. Jak się zakochasz, ze wzajemnością, nie trzeba będzie się umawiać. Po prostu oboje będziecie szukali kontaktu. A to, żeby odprowadzić, a to żeby pójść do kawiarni. bez jakiegoś deklarowania, że się umawiamy.
J.