🙋♂️➔ 💔 19.05.2023 20:47
Szczęść Boże. Mam takie pytanie o pewną rzecz, która mnie niepokoi. Słowo Boże mówi, abyśmy uważali, by w nikim z nas nie pojawiło się tak zwane przewrotne serce niewiary. Jest o tym mowa w Hebrajczyków 3,12: „Uważajcie, bracia, aby nie było w kimś z was przewrotnego serca niewiary, której skutkiem jest odstąpienie od Boga żywego”. Ja czuję, że pojawiło się we mnie takie serce, taki stan. Kiedyś wierzyłem w Pana Boga Ojca i Pana Jezusa jako dobrego i kochającego. Ufałem Bogu, ale pod wpływem pewnych okoliczności zacząłem powątpiewać o dobroci Boga i o Bóstwie Pana Jezusa. Doszło to do takiego momentu, że jakby na chwilę zwątpiłem całkowicie, i od tego momentu czuję, że pojawiło się we mnie to serce. Od tego momentu zniknęło poczucie obecności Pana Boga, pojawiła się wtedy też u mnie rozpacz, tłumiłem też wulgarne słowa na Pana Boga. Minęło już ponad 10 lat. Mam dziś wrażenie, że może powracam do tej dawnej wiary, że nawracam się do niej, ale nie wiem czy to nie złudzenie.
Czy możliwe jest uleczenie z takiego stanu przewrotnego serca niewiary? Czy ten fragment nie mówi może o tym, że po wpadnięciu w stan takiego serca, nie da się już z tego nawrócić?
Ja mam nadzieję, że w końcu zaufam znów Panu Bogu, bez obracania się wstecz, bez cofania się i bez zapierania się. Pan Jezus dał przykład wiary, że nie zaparł się, i nie cofał się wstecz. Dziś widzę, że w momencie, gdy z całych sił staram się wierzyć, modlić się dużo i gdy wraca w jakimś stopniu wiara w dobroć Boga i zaufanie do Niego, to dzieją się cuda. Mam na myśli nie jakieś nie wiadomo jakie cuda kosmiczne, ale na przykład to, że nie lękam się, że mam odwagę, że odczuwam obecność Boga i mam pokój. Ale wszystko to jest właśnie takie jak na ostrzu noża, chwiejne, i zaraz wątpię i znów mam złe myśli na Boga i cofam się w nieufanie Mu i badanie Go. Czy to nie jest właśnie przewrotne serce niewiary? Należę do wspólnoty, i nasi katechiści mają nas niedługo wysyłać po dwóch po domach w parafii, abyśmy głosili Ewangelię, ale ja czasem czuję się we wspólnocie jak hipokryta, jak nie chrześcijanin, czasem jak nie człowiek. Jak miałbym głosić Ewangelię komukolwiek, jak w każdej chwili mogę z dawania świadectwa nagle zacząć przeklinać tę osobę, której bym głosił Pan Jezusa. Taki jest to właśnie stan, taka niestabilność. Bardzo często nachodzą mi na język różne bluźniercze słowa i szczypię się, szczypię ciało, by to stłumić, czyli jakby nie chcę przeklinać Boga, ale ciało się do tego wyrywa. Mam nadzieję, że katechiści rozpoznali już we mnie ten stan i nie poślą mnie, lecz dadzą jakieś inne zadanie. W każdym razie męczy mnie ten stan.
To o co chciałbym zapytać, to jak pokonać tę okropną chwiejność, to przewrotne serce niewiary. Czy można to pokonać? Czy właśnie to mnie dotyka? Czy jest jakiś święty, który miał taką przewrotność w sobie i nawrócił się z niej? Bo takie chrześcijaństwo z taką chwiejnością chyba nie ma sensu. To było by anty świadectwo. Świat potrzebuje chyba świadectwa kogoś kto nie cofa się wstecz. Nie chodzi mi o to, że chrześcijanin na przykład upadł by w jakiś grzech nieczysty przez brak czujności, przez ulegnięcie pokusie, i w ten sposób jakby cofną się wstecz. To jest złamanie szóstego przykazania. Nie jest to raczej dyskwalifikujące cofanie się wstecz, kiedy żałujemy i uciekamy się do Kamienia Węgielnego, którego nadal mamy, i gdy spowiadamy się. Ale jak łamane jest pierwsze przykazanie cały czas, jak jest się niby z Bogiem, a za chwilę się Mu nie ufa i się go przeklina i cofa się wstecz, to jak nazwać to chrześcijaństwem? Czy przyczyną tego stanu nie jest właśnie to, że tak naprawdę nie ma się Boga, nie ma się już Kamienia Węgielnego, i tak jak mówi ten fragment - odstąpiło się od Boga? Czy nie stąd jest ta chwiejność i takie przewrotne serce niewiary?
Mnie cały czas mobilizuje do powrotu do tej wiary (która była by jak skała, stabilna, a nie cofająca się wstecz) – mobilizuje mnie do tego to czego doświadczyłem na początku relacji z Panem Bogiem, gdy ufałem Mu i nie badałem Go. Wierzę, że Pan Bóg dał mi Słowo, w którym mówi do mnie, że ja sam wiem skąd spadłem, i że mam powrócić do pierwotnej miłości, podejmując pierwsze czyny (Apokalipsa 2,1-7). Tak, pamiętam tamten czas, ten pokój, tę obecność Pana Boga, to jak przekonał mnie o moim grzechu, i jak mi wszystko przebaczył. To doświadczenie dawne mobilizuje mnie, by szukać powrotu do tej pierwotnej miłości, a wierzę, że był nią Pan Jezus jako Bóg. Gdyby nie to dawne doświadczenie, gdybym nie wiedział skąd spadłem (a rzeczywiście wiem), to pewnie nie szukał bym powrotu, bo nie było by do czego. To doświadczenie może jest bardzo cenne i ratuje mnie.
Jednak jak w końcu ostatecznie powrócić? Czy jest to możliwe? Czy mam właśnie przewrotne serce niewiary? Czy ktoś się nawrócił ze stanu przewrotnego serca niewiary? Czy musi się wydarzyć we mnie ponowne położenie fundamentu, Kamienia Węgielnego? W liście do Hebrajczyków 6, 1a.3 jest napisane: „Dlatego pominąwszy podstawowe nauki o Chrystusie przenieśmy się do tego, co doskonałe, nie zakładając ponownie fundamentu. A i to uczynimy, jeśli Bóg pozwoli”.
Proszę o odpowiedź.
Przyznam, że nie bardzo wiem co napisać. No bo trudno mi to wszystko jakoś zrozumieć... Ale napiszę co mi się wydaje.
Najpierw o tym "przewrotnym sercu niewiary". Jak czytam ten fragment Listu do Hebrajczyków to wydaje mi się, że chodzi tu o trwanie w grzechu. Jakimś poważnym oczywiście. Bo to owo trwanie w grzechu skłania do porzucenia Boga. Zajrzałem oczywiście do komentarza (najnowszego, wydawanego przez dominikanów). Tam napisano trochę szerzej: że chodzi o porzucenie wiary w Chrystusa. Ale - wyjaśniono - "niewierność jest ściśle związana ze złem, bowiem przeważnie uparte przywiązanie do grzechu jest czymś, co skłądnia człowieka do odstąpienia od Boga żywego". Czyli dobrze to wyczułem...
Czy ma Pan "przewrotne serce niewiary"? Nie wiem, to Pan może wiedzieć. Ale chodzi o trwanie w jakimś grzechu. Pan natomiast pisze o jakiś lękach związanych z uwierzeniem Jezusowi, chęci blużnienia przeciw Bogu, wyzywania ludzi... Właśnie: chęci. Wydaje się, że to pokusa, nie grzech. Skoro nie poddaje się Pan, to jest to tylko pokusa. Męcząca, na pawno, ale to nie grzech.,
Nie wiem czemu taka pokusa się pojawia. Być może warto zwrócić się do kogoś mądrego, jakiegoś księdza, z którym można by tym porozmawiać. Może psychogologa. Nie wiem - zupełnie teoetycznie - moża Pan czuje się za bardzo wymaganiami w Pana wspólnocie przytłoczony. Stąd ta reakcja, by to wszystko porzucić, by bluźnić. Ale, jak napisałem, tego nie wiem. Na pewno jednak warto by z kimś mądrym porozmawiać. I chyba lepiej, żeby to nie byli katechości ze wspólnoty. Problem może tkwić właśnie w tym, jacy są, więc lepiej, żeby to ocenił ktoś stojący z boku.
Co do tego, że nie jest jak dawniej... To bardzo częste zjawisko. Na początku drogi z Jezusem człowiek często unosi sę nad ziemią. To jest chyba dwane człowiekowi niejako na zachętę. Ale potem to się zmienia. Trzeba dziś Panu mierzyć swoją wiarę nie tymi przyjemnymi uczuciami - bo one niewiele znaczą - ale wolą; decyzjami, tym jak Pan odnosi się do Boga, czy szanuje Pan Jego nauczanie, jego przykazania.
Na temat moralności uczuć ciekawy artykuł znajdzie Pan TUTAJ
Podsumowując: nie jest ważne jakie są w Panu uczucia; czy wznoszą ku Bogu czy targają niepokojem. Ważnne są Pana wybory. Te codzienne. Za Jezusem. A że może wymagania jakie są Panu stawiane sa zbyt wysokie, warto porozmawiać z jakimś duszpasterzem, może ze spowiednikiem. Żeby obiektywnym okiem spojrzał na te wymagania...
Tak bym to chyba widział.
J.