Dlaczego "Kodem Leonarda da Vinci" Dana Browna, powieścią w sumie przeciętną, zaczytują się miliony?
Najpierw specyficznie amerykańskie.
– W liberalnych krajach anglosaskich o protestanckim rodowodzie – mówi prof. Mikołejko – będzie to lęk przed obcym i obcością. Dziś panuje tam polityczna poprawność, więc nie może on znaleźć sobie ujścia w niechęci do gejów i kolorowych. Powraca za to pod postacią obaw przed spiskami papistów, czyli przed Watykanem. Ten lęk przed mafią katolicką wpisuje się w dość częstą w Ameryce niechęć do wszelkich organizacji międzynarodowych.
Amerykanie są tak samo podatni na spiskową teorię historii jak inne narody, a ponieważ są narodem młodym, podatność ta jest chyba żywsza niż w Europie. Władza centralna jawi się im często jako zło konieczne, a w najgorszym razie śmiertelne zagrożenie dla praw i swobód jednostki. Nic dziwnego, że tematem nowej książki Browna, zapowiadanej na 2005 r., będzie amerykańska masoneria. W Stanach roiło się od lóż masońskich, które – jak w Polsce za króla Stasia – kładły fundament pod oświeconą republikę wolności.
A poza Stanami? – W europejskich krajach laickich, takich jak Francja czy Holandia, sprawa jest prosta – tłumaczy Mikołejko. – Kod Leonarda jest wielce pożądanym dowodem uzasadniającym doktrynę wojującej świeckości: że Kościół jest wredny, konserwatywny i rwie się wszelkimi sposobami do władzy.
Czy tak samo może być w Polsce, ojczyźnie papieża? Mikołejko i Dobroczyński zwracają uwagę, że w „Kodzie” katolicyzm tradycyjny zbiera plon, który sam posiał. Odpowiedzią na dominację Kościoła w życiu publicznym jest dziki, emocjonalny antyklerykalizm. Klerykalizm stawia na masowość i obrzędowość, na wiarę z nawyku, powierzchowną i uczuciową, podaną do wierzenia bez dyskusji. Coraz mniej ludzi, zwłaszcza młodych, na to się godzi. – Stąd zachwyty nad książką, prawie histeryczne przejawy buntu przeciw temu, że trzeba pod presją społeczną chodzić do kościoła, po katolicku ochrzcić się, wziąć ślub, pochować – zauważa Mikołejko. – I że trzeba traktować urzędowe prawdy Kościoła jako jedyne.
„Kod” jest dla takich odbiorców manifestem wyzwolenia od tego, co uważają za duchową przemoc. Traktują książkę jak objawienie: oto mamy inną prawdę, której strażników Kościół próbuje od stuleci zgnębić i zniszczyć. – To niesamowite, że ludzie jakby nie widzą teologicznych konsekwencji „Kodu” – dodaje Dobroczyński – ale może to taka polska specyfika: nic nie brać na poważnie, czytać Browna jak „Pana Samochodzika i templariuszy” Nienackiego czy powieści Karola Maya. Fajna fabuła i tyle. Bo przecież jak Urban coś chlapnie, to wszyscy pomstują, a „Kod” nie wywołuje jak dotąd podobnych protestów.
Opinie Mikołejki i Dobroczyńskiego pokazują dwie strony tej samej zagadki, jaką jest popularność „Kodu” w Polsce. Brown podoba się tym, którzy mają dość Kościoła, ci zaś, którzy czują się z Kościołem związani, albo książki nie znają, albo nie wiedzą, co począć z jej przesłaniem. Brown określa się jako chrześcijanin. Tymczasem przesłanie „Kodu” podważa boskość Chrystusa, więc godzi w istotę wiary chrześcijańskiej. Dostrzega to Prokopiuk, który nie jest katolikiem, lecz gnostykiem: – Już św. Paweł powiedział, że albo jest zmartwychwstanie i wtedy chrześcijaństwo ma sens, albo nie ma zmartwychwstania i wtedy nie mamy o czym rozmawiać.
Jest o czym rozmawiać. Może mniej o „Kodzie”, a raczej o kryzysie instytucjonalnego chrześcijaństwa. Co mogłoby je zastąpić?
Współpraca Agnieszka Baranowska
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |