publikacja 02.05.2006 11:33
Dlaczego "Kodem Leonarda da Vinci" Dana Browna, powieścią w sumie przeciętną, zaczytują się miliony?
Wydawcy rwą włosy z głowy. Naturalnie ci, którzy odrzucili manuskrypt Browna. Dwa lata temu po stoiskach na frankfurckich targach książki krążył agent literacki oferujący prawa do wydania „Kodu Leonarda”. Dan Brown? Nie, dziękujemy – to nie dla nas, brzmiała standardowa odpowiedź. Brown miał już wprawdzie na koncie trzy wydane książki, ale poza rodzinną Ameryką nie był znany. Manuskrypt wrzuciła do torby szefowa tylko jednego francuskiego wydawnictwa. Pamiętała, że poważna książka o historii szyfrów sprzedała się kiedyś w 20 tys. egzemplarzy. Kiedy przeczytała „Kod”, uznała, że warto zaryzykować – podpisała umowę, licząc, że może uda się sprzedać 50 tys.
Kiedy w marcu 2004 r. wyszło francuskie wydanie, „Kod” był już przebojem w USA. Nie rozmawiali o nim tylko koneserzy, z zasady ignorujący listy bestsellerów. Przekład rozszedł się błyskawicznie, więc zainteresowała się nim prasa. To spowodowało jeszcze większy popyt. A potem do Francji zaczęły przyjeżdżać tłumy turystów: wszyscy chcieli zobaczyć miejsca opisane w „Kodzie”. Czytadło dokonało tego, o czym marzyli niektórzy politycy: Amerykanie znów zapałali miłością do Francji. W Luwrze, gdzie dzieją się ważne sceny powieści, wystawiono na sprzedaż egzemplarze „Kodu”. Dyrekcja muzeum dystansowała się od kodomanii, ale nie mogła zanadto pogardzać nowym źródłem dochodów. Okładkę powieści zdobi przecież podobizna Mony Lisy – najsłynniejszego obrazu Luwru!
Paryskie metro, ulice, kafejki zaroiły się od ludzi czytających Browna. Według najnowszych danych, we Francji sprzedano już 500 tys. egzemplarzy książki po 22 euro sztuka, co daje oficynie Lattes zawrotną sumę ok. 10 mln euro dochodu. Brown zgarnia z tego 12 proc., czyli w samej Francji ponad milion – jak dotąd, bo przecież kodomania trwa, a francuski wydawca ma nadzieję, że bestseller przekroczy magiczny próg miliona sprzedanych egzemplarzy. W Anglii pod koniec września „Kod” sprzedawano w tempie 40 tys. tygodniowo, cena stopniowo rosła – od 4 do 7 funtów (czyli tyle, ile w Polsce, gdzie książka kosztuje 32 zł – u nas poszło już 210 tys. egzemplarzy).
Adam Easton, warszawski korespondent BBC, wyznaje: – Ja wiem, że to tylko dreszczowiec do szybkiego czytania, ale temat mnie zafascynował. Postacie są papierowe, autor wyjaśnia niezbyt przecież skomplikowaną akcję, a dowody na poparcie głównej tezy nie wyglądają przekonująco. A jednak „Kod”, przetłumaczony dotąd na prawie 40 języków, rozszedł się w świecie już w 10 mln egzemplarzy.
„Kod” ma złą reputację nie tylko wśród literackich smakoszy, lecz także fachowców od religii i historii Kościoła. Nie zostawili oni suchej nitki na rewelacjach Browna. W największym skrócie sprowadzają się one do tego, że Kościół katolicki całkowicie wypaczył prawdziwą historię Jezusa, a więc od wieków otumania wiernych i prześladuje poszukiwaczy tej ukrytej prawdy. Jak i komu autor dał się nabrać, opisał niedawno tygodnik „Forum” (nr 41 – „Prowokacja doskonała”). Czarną listę nadużyć i przekłamań można ciągnąć dalej.
Jeśli na przykład wierzycie, że Brown rozszyfrował tajemnicę „Ostatniej wieczerzy” Leonarda – a dzieło to według Browna ma być jednym z koronnych dowodów zdrady, jakiej dopuścił się Kościół – to daliście się nabić w butelkę. Brown sugeruje, że Leonardo odmalował moment ustanowienia eucharystii przez Jezusa. Prawda jest taka, że chodzi o moment, kiedy Jezus zapowiada, iż wkrótce zostanie wydany przez jednego ze swych uczniów w ręce katów. Nie jest to więc scena błogosławienia chleba i wina, i dlatego na stole nie ma kielicha. Genialnego artystę zafrapowała zdrada, ale nie Kościoła, tylko Judasza, i reakcje na jej zapowiedź u apostołów.
A co mogło zafrapować dzisiejszych pożeraczy „Kodu”? Są, myślę, trzy źródła jego sukcesu.
Najpierw specyficznie amerykańskie.
– W liberalnych krajach anglosaskich o protestanckim rodowodzie – mówi prof. Mikołejko – będzie to lęk przed obcym i obcością. Dziś panuje tam polityczna poprawność, więc nie może on znaleźć sobie ujścia w niechęci do gejów i kolorowych. Powraca za to pod postacią obaw przed spiskami papistów, czyli przed Watykanem. Ten lęk przed mafią katolicką wpisuje się w dość częstą w Ameryce niechęć do wszelkich organizacji międzynarodowych.
Amerykanie są tak samo podatni na spiskową teorię historii jak inne narody, a ponieważ są narodem młodym, podatność ta jest chyba żywsza niż w Europie. Władza centralna jawi się im często jako zło konieczne, a w najgorszym razie śmiertelne zagrożenie dla praw i swobód jednostki. Nic dziwnego, że tematem nowej książki Browna, zapowiadanej na 2005 r., będzie amerykańska masoneria. W Stanach roiło się od lóż masońskich, które – jak w Polsce za króla Stasia – kładły fundament pod oświeconą republikę wolności.
A poza Stanami? – W europejskich krajach laickich, takich jak Francja czy Holandia, sprawa jest prosta – tłumaczy Mikołejko. – Kod Leonarda jest wielce pożądanym dowodem uzasadniającym doktrynę wojującej świeckości: że Kościół jest wredny, konserwatywny i rwie się wszelkimi sposobami do władzy.
Czy tak samo może być w Polsce, ojczyźnie papieża? Mikołejko i Dobroczyński zwracają uwagę, że w „Kodzie” katolicyzm tradycyjny zbiera plon, który sam posiał. Odpowiedzią na dominację Kościoła w życiu publicznym jest dziki, emocjonalny antyklerykalizm. Klerykalizm stawia na masowość i obrzędowość, na wiarę z nawyku, powierzchowną i uczuciową, podaną do wierzenia bez dyskusji. Coraz mniej ludzi, zwłaszcza młodych, na to się godzi. – Stąd zachwyty nad książką, prawie histeryczne przejawy buntu przeciw temu, że trzeba pod presją społeczną chodzić do kościoła, po katolicku ochrzcić się, wziąć ślub, pochować – zauważa Mikołejko. – I że trzeba traktować urzędowe prawdy Kościoła jako jedyne.
„Kod” jest dla takich odbiorców manifestem wyzwolenia od tego, co uważają za duchową przemoc. Traktują książkę jak objawienie: oto mamy inną prawdę, której strażników Kościół próbuje od stuleci zgnębić i zniszczyć. – To niesamowite, że ludzie jakby nie widzą teologicznych konsekwencji „Kodu” – dodaje Dobroczyński – ale może to taka polska specyfika: nic nie brać na poważnie, czytać Browna jak „Pana Samochodzika i templariuszy” Nienackiego czy powieści Karola Maya. Fajna fabuła i tyle. Bo przecież jak Urban coś chlapnie, to wszyscy pomstują, a „Kod” nie wywołuje jak dotąd podobnych protestów.
Opinie Mikołejki i Dobroczyńskiego pokazują dwie strony tej samej zagadki, jaką jest popularność „Kodu” w Polsce. Brown podoba się tym, którzy mają dość Kościoła, ci zaś, którzy czują się z Kościołem związani, albo książki nie znają, albo nie wiedzą, co począć z jej przesłaniem. Brown określa się jako chrześcijanin. Tymczasem przesłanie „Kodu” podważa boskość Chrystusa, więc godzi w istotę wiary chrześcijańskiej. Dostrzega to Prokopiuk, który nie jest katolikiem, lecz gnostykiem: – Już św. Paweł powiedział, że albo jest zmartwychwstanie i wtedy chrześcijaństwo ma sens, albo nie ma zmartwychwstania i wtedy nie mamy o czym rozmawiać.
Jest o czym rozmawiać. Może mniej o „Kodzie”, a raczej o kryzysie instytucjonalnego chrześcijaństwa. Co mogłoby je zastąpić?
Współpraca Agnieszka Baranowska