21.03.2007 15:26
Kiedy byłam jeszcze w podstawówce, pewnej niedzieli zupełnie niespodziewanie naszła mnie myśl: skąd wiesz, że modlisz się do 'tego właściwego' Boga? Przecież tylu ludzi na świecie wierzy w innego. Pamiętam, jak pojawił się strach i przekonanie, że Bóg niewątpliwie ukarze mnie za to, jeśli się pomyliłam i wyznaję Go nie tak, jak trzeba. Pamiętam, że tej niedzieli w kościele płakałam. Po raz pierwszy chyba potraktowałam wtedy wiarę poważnie – ale nie objawiło się to radością, tylko strachem i płaczem.
Pamiętam, że zaczęłam Go wtedy – chyba nie przesadzę jeśli użyję tego słowa – nienawidzieć. I bać się jednocześnie. Odczuwalam Go jako mojego wroga, który gdzieś tam czyha na mnie. Który złożył na karki ludzi ciężąr nie do uniesienia. Myślalam tak, a jednocześnie czułam, że to nie może być tak. Znałam już wtedy przecież ludzi, ktorzy wiarą żyli, i którym Bóg był przyjacielem. I wiedziałam, czułam, że tak być powinno – ale moich myśli nie moglam powstrzymać. Nie potrafiłam być tak jak oni. Mimo że się starałam. Na zewnątrz byłam tak jak oni – chodziłam do kościoła, modliłam się. Bo caly czas szukalam Boga. Z jednej strony czułam żal, a z drugiej po prostu potrzebowalam 'czegoś'. Nie wiem... może poczucia bezpieczeństwa? Poczucia, że po śmierci nie znajdę się w piekle? Bo ja Go nigdy tak naprawdę nie odrzuciłam. Po prostu bilam się z myślami. Z jednego strony wydawalo mi się że się mną bawi, a z drugiej, mając doświadczenie spotkania ludzi którym przyjaźć z nim dala szczęście, nie widziałam mojego szczęścia poza Nim. Moglam śpiewać Mu na mszach że go kocham (bo przecież kochać chciałam, ale nie potrafiłam... nie potrafiłam znaleźć powodów). Co nie przeszkadzalo mi np. budzić się w środku nocy bo śnił mi się koniec świata i wlasne potępienie, bo przecież jaki los czeka tego kto nie kocha Boga? I do tego milości próbowałam się zmusić.
czuję się po prostu emocjonalnie wyczerpana. Nie rozumiem... trwam w Kościele, staram się przez całe życie, na ile starcza sił (jak widać często nie starcza) trwać przy Bogu, a w sercu mam ogromny niepokój. Naprawdę ogromny! Po prostu nagle, bez powodu, zaczynam plakać. Poczucie strachu, pustki, niepokoju, jest tak ogromne. Do tego dochodzi zwykłe ludzkie poczucie osamotnienia – bo przez te wątpliwości tylko sie w sobie zamykam. I z tymi uczuciami zostaję sama.
Patrzę na ludzi którzy wierzą i są szczęśliwi. I nie wiem jak to się dzieje... bo ja nie potrafię. Dla mnie to szereg zmartwień i problemow. Lęk, niepokój że się mylę, szereg wątpliwości i skrupułów, ciągle pytania czy dana czynność to wypełnianie woli Bożej, martwienie się czy nie marnuję czasu z którego będę się musiała przed Bogiem rozliczyć itp. itd.
Jak teraz czytam to co napisałam wyżej to myślę że o wszystko można podsumować przez brak zaufania. Ale jak zaufać? KOMU zaufać?
Zaufanie rozumiem bardzo prosto. Ktoś mi coś mówi, a ja uznaję go za godnego zaufania i mu wierzę. Tymczasem w kwestii wiary nie wiem CO Bóg mówi.
KKK mówi, że wiara jest pewna, ponieważ Bóg nie może kłamać. Zapewne jest to Prawda. Ale pytanie CO ten Bóg mówi, abym mogła Mu uwierzyć? W co mam wierzyć, żeby mieć pewność, że pełnię wolę Bożą, a nie – przeciwnie – że Bóg mnie ukarze za pomyłkę. Bez tej pewności – nie potrafię iść dalej. Nie potrafię spełniać zasad, co do których nie mam pewności że są od Boga.
I jeszcze jedno. Nawet gdy postanawiam się do niego zwrócić i po prostu jakoś wciągnąc w wiarę – po pewnym, zwykle krótkim czasie wpadam w grzech. I jest jeszcze gorzej, bo wtedy znów wraca strach przed śmiercią.
Co mam robić? Jestem na skraju załamania nerwowego.