Monika 05.07.2017 22:47
Szczęść Boże,
Najpierw krótko o mnie. Kobieta, mężatka, mama, lat 32. Chyba od zawsze borykam się z jakimiś formami nerwicy albo depresji, od ok. 2 lat jestem tego bardziej świadoma i jestem pod opieką psychoterapeutów i lekarzy. I tego moje choroby znajdują świetną pożywkę w mojej wierze w Boga.
Problem objawia się m.in. skrupułami. Tak przynajmniej twierdzą spowiednicy i terapeuci. I wiem, że mają rację. Jestem świadoma, że nie da się normalnie żyć z ciągłą obawą grzechu. Wierzę, że Bóg jest dobry, i nie chodzi Mu o zadręczanie mnie. Wierzę też, że warto bardziej koncentrować się na dobru niż na złu. Staram się myśleć o tym, co dobrego chciałabym zrobić, niż o tym, jak uniknąć zła. Jestem mamą trzylatka, a to świetna szkoła ustalania priorytetów. Trzeba ciągle wybierać, którym dobrem zajmę się teraz, a które zostawię na później, a może na nigdy. Czas jest ograniczony, nie da się zrobić wszystkiego idealnie. Zdaje mi się, że normą jest umiejętność znalezienia jakiegoś umiaru i właśnie ustalanie priorytetów. Wydaje mi się, że to jest chrześcijańska postawa.
Tymczasem kiedy sięgam np. po książeczkę do nabożeństwa i rachunek sumienia w niej dowiaduję się, że każde zaniedbane dobro jest grzechem. A grzech Boga rani, a ja Go kocham i ranić Go nie chcę. Mam raczej umrzeć niż którekolwiek przykazanie złamać. Nie ma tam miejsca na wybory między jednym dobrem a drugim. Nie ma miejsca na ustalanie priorytetów. Jest czarno-biały świat, dobro i zło.
Przykład 1: Ksiądz w kościele mówił ostatnio, że do kościoła trzeba się elegancko ubierać, bo inaczej grzeszy się brakiem szacunku do świętego miejsca. Staram się o odpowiedni strój w kościele dbać, bo to dla mnie wartość. Ale zdarzyła mi się taka sytuacja, kiedy wyjeżdżałam gdzieś na kilka dni, w międzyczasie zmieniła się pogoda, w niedzielę było zimno, a ja miałam prawie same ubrania na upał. Sumienie mi mówi, że zakładając ciepłe ubrania, zupełnie nie eleganckie, wcale nie zgrzeszyłam. Ot, ustaliłam priorytety. Różne sprawy są wartościami, i w tym przypadku troska o zdrowie (żebym się nie przeziębiła) była ważniejsza. Ale jednak zasadę podaną przez księdza złamałam.
Przykład 2: Grzeszy ten, kto marnuje jedzenie. Bardzo dbam o to, żeby jedzenie się nie marnowało, ale kiedy moje dziecko mówi, że czegoś nie zje, bo jednak nie jest głodne (chociaż przed chwilą było...), a jestem właśnie przed wyjazdem na tydzień, to niestety to jedzenie wyrzucam. Wiadomo, staram się, żeby takich sytuacji unikać, ograniczam je, ale nie da się zupełnie. Chyba, że kosztem jakiegoś innego dobra. Np. wpycham w siebie jedzenie na siłę, a potem boli mnie brzuch, więc szkodzę zdrowiu.
Przykład 3: Dużo w kościele słyszę o wartości bycia razem z rodziną, o wartości "wspólnego stołu". I uznaję to, że to jest wartość. Jednocześnie mam takie doświadczenie, że mam w rodzinie osobę, która mnie nie szanuje, i przy tym wspólnym stole mnie obraża. Czuję, że nie powinnam się zgadzać na przemoc psychiczną wobec mnie, że nie mogę pozwolić na zło, i np. wychodzę. I wtedy, czasem z ust tej osoby, a czasem w mojej głowie pojawia się oskarżenie, że jestem hipokrytką, bo niby uznaję, że trzeba bliźnich znosić, a udzielam sobie dyspensy.
Przykład 4: Modlitwa. Mam takie "natchnienia" do modlitwy klasycznie nerwicowej. Nie wiem,czy człowiek zdrowy potrafi to zrozumieć, jeśli tego nie przeżył. Np. teraz przyszło mi do głowy, że powinnam natychmiast odmówić różaniec. Bo przecież Matka Boża prosiła. Bo dzięki temu różańcowi mogę wyprosić komuś jakieś łaski, i jeśli tego nie zrobię, to zmarnuję okazję. Kiedyś temu ulegałam. Teraz wiem, że to nerwica. I wszyscy, z którymi rozmawiam, potwierdzają, że to nerwica. Tymczasem ostatnio w kościele na kazaniu ksiądz pytał wiernych właśnie tak, jak mnie "pytają" te moje nerwicowe "natchnienia". "Czy znalazłeś czas na różaniec? Ile różańców odmówiłeś w tym tygodniu? Matka Boża prosiła, jak możesz jej odmawiać?" Jak to możliwe, że nawet ten sam ksiądz mówi mi, że te moje "natchnienia" to nerwica, a jednocześnie z ambony mówi tak, że te moją "natchnienia" potwierdza?
Przykład 5: Post. Tu jeszcze gorzej niż z modlitwą. WSZYSTKIEGO należy się wyrzec, i ofiarować to Bogu, dla zbawienia grzeszników. Nie wiem, czy znajdzie się w moim życiu chociaż jedna sprawa, w związku z którą nie miałabym „pokus” „wyrzeczenia się” czegoś. Przykłady: Przed ślubem z moim Mężem miałam myśl, że powinnam się go wyrzec, a znaleźć innego, gorszego, najlepiej takiego, który mnie nie kocha, i moje cierpienie ofiarować Bogu. Wszystko, absolutnie wszystko może być przedmiotem wyrzeczenia – od małżeństwa przez wybór upragnionych studiów do każdego kubka herbaty. Mam szczęście że wiem, że to nerwica, i tym myślom nie wierzę. Ale nie znaczy to, że mnie nie męczą. To tak, jakbym miała w głowie kogoś, kto ciągle mi coś zarzuca. Jest taka zasada, żeby z myślą nerwicową nie wchodzić w dialog. Z własną myślą mogę nie wchodzić – chociaż to wcale nie łatwe. Gorzej, jeśli ta sama myśl, którą podrzuca mi nerwica, pada z ambony albo gdzie indziej w nauczaniu Kościoła. Przecież te moje nerwicowe myśli bardzo przypominają objawienia z Fatimy. Dzieci Fatimskie też dużo pościły, rezygnowały ze wszystkiego i ofiarowały Panu Bogu. Kiedy słucham o Fatimie, tracę pewność co do tego, czy te moje wezwania do wyrzeczenia się wszystkiego nie jest wezwaniem od Boga. Może faktycznie Bóg chciał tego, żebym zrezygnowała ze studiowania i mu to ofiarowała. Może przez brak tego wyrzeczenia jakaś dusza nie została zbawiona.
Przykłady mogłabym mnożyć. Szukam jakiejś ogólnej zasady radzenia sobie w podobnych sytuacjach. Wspólny mianownik jest chyba taki:
-Wybieram między różnymi dobrami to, które jest w danym momencie ważniejsze, i sumienie mówi mi, że to jest ok. Sumienie jako głos rozumu, który szuka większego dobra, bo sumienie rozumiane jako wierność zasadom patrzy już inaczej.
-Jednocześnie wiem, że łamię jakąś zasadę życia chrześcijańskiego - zasadę którą uznaję (tak jak np. troska o odpowiedni strój do kościoła, znoszenie bliźnich, albo nie marnowanie jedzenia)
Większość ludzi, z którymi rozmawiam, nie ma problemu z tym, że np:
- uznaje wartość spędzania czasu z rodziną i jednocześnie potrafi go czasem razem nie spędzać, bo nie pozwala się tej rodzinie krzywdzić.
- uznaje wartość odpowiedniego stroju w kościele, ale nie widzi problemu w założeniu czegoś mniej odpowiedniego w przypadku nagłej zmiany pogody w podróży
I wcale nie uznają tego za łamanie zasady. Dla mnie to jest dysonans poznawczy nie do pogodzenia.
Podsumowując. Wiem, że to, co mnie dręczy, to nerwica i wynikające z niej skrupuły. Jednak każde zachowanie, które sprzeciwia się temu, co wydaje mi się skrupułem, jest jednocześnie faktycznie przeciwne jakiejś zasadzie – tak jak w powyższych przykładach. Czuję się w pułapce.
Za wszelką pomoc i radę bardzo dziękuję!
Myślę, że generalnie rzecz biorąc powinna Pani kierować się rozumem i własnym rozeznaniem sytuacji. Zgodnie z tym, co radzi spowiednik czy terapeuta. Ale nie tym, co napisano czy powiedziano w ramach jakichś ogólnych wskazań. Te ostatnie mają to do siebie, że zazwyczaj dotyczą ciut innych okoliczności niż te, w których się Pani znajduje...
1. Oczywiście zdrowie i komfortowe samopoczucie jest ważniejsze niż eleganckie ubranie się do kościoła. Nie bardzo miała Pani wybór. Mając alternatywę ładnie się ubrać i trząść się z zimna albo ubrać się gorzej i się nie trząść oczywiści powinna Pani wybrać to drugie. Bo to jest ważniejsze niż strój w kościele. Zwłaszcza że to sprawa jednorazowa, a nie stała praktyka.
2. Stare zepsute jedzenie należy wyrzucać. Szkodzić sobie na zdrowiu nie powinniśmy, A nie wszystko da się dokładnie wyliczyć. Dawniej ludzie problemu nie mieli, bo hodowali krowy, świnie czy kury, ale teraz jest trudniej. Na pewno należy unikać nieprzytomnie wielkich zakupów, po których bardzo dużo się wyrzuca, bo się tego nie przeje. Ale uważałbym z nazywaniem tego grzechem. Przecież tym jedzeniem głodnych i tak nikt nie nakarmi. Jak Pani nie kupi i nie zmarnuje, to głodny też tego nie zje...
3. Człowiek ma prawo bronić się przed agresją bliźnich. Unikanie tych ludzi czy sytuacji to najmniej agresywny ze sposobów na taką obronę.
4. Jak to możliwe? To to, o czym napisałem na początku. Do innych okoliczności odwołuje się ów ksiądz stojąc na ambonie, a do innych - w konkretnej sytuacji - radząc Pani.
5. Jezus mówił, żebyśmy idąc za nim brali swój krzyż. Co to znaczy? Krzyż to posłuszeństwo Bogu. Nawet kiedy to wiele kosztuje. Czyli realizowanie przykazania miłości nawet wtedy, gdy to kosztuje. Czy naprawdę myśli Pani, że wolą Boga jest Pani udręczenie? Że chce, żeby na każdą myśl o modlitwie porzucała Pani wszystko i się modliła? Albo wyrzekała się tego dobra, które wokół Pani jest i na siłę szukała udręczenia? A po co? Czy nie jest zrządzeniem Bożym to, co jest Pani dane, a szukanie umartwień niezgadzaniem się z wolą Bożą?
Mam matkę staruszkę. Pomagam w opiece nad nią. Zawsze mógłbym pomóc więcej, prawda. Ale czy, w tym kontekście powinienem sobie wyrzucać, że powinienem angażować się w jakąś pomoc innym chorym? Bo przecież chorych w moim mieście, parafii wielu. Czy naprawdę grzeszę zajmując się tylko swoja matką? To ją dał mi Pan Bóg. Innych - niekoniecznie. Poza małymi wyjątkami wcale tych ludzi przecież nie znam. Kogoś tam zresztą do pomocy już mają...
Zasada ogólna? Roztropność i umiarkowanie. Nie jest Pani Bogiem.
J.