mamuska 06.04.2008 01:16
Jak to jest z chrześcijanską pokorą? Jak należy ją rozumieć "operacyjnie"? Rozumiem, że nie wolno się wywyższać, pysznić, obrażać na cały świat za niepowodzenia itp - to jasne. Ale co to znaczy "przyjmować z pokorą" na przykład niesprawiedliwość i krzywdy ze strony innych, i w ogóle zachowania któe wydają mi się nie w porządku? Może wobec pani sąsiadki mżna co nieco puścić płazem, albo poprzestać na lekkim upomnieniu. Ale bliscy - dzieci, mąż - za których jestem przecież odpowiedzialna? Oni wiedzą często, że coś co robią nie jest w porządku, smuci mnie czy wręcz krzywdzi. Sztandarowy przykład to niewypełnianie obowiązków w domu i zwalanie mi wszystkiego na głowę - problem wszystkich żon i matek :-) Naprawdę nie wiem, jak do tego podejść z pokorą, i jeszcze z miłością. Jeśli nie przeciwstawię się temu SKUTECZNIE, wychowam ich na pasożyty. Słowa nie bardzo skutkują, jeśli nie ma konsekwencji w czynach wychodzi na to, że w sumie opłaca się wysłuchać "kazania" i mieć kłopot z głowy. Wiem, potrzebna jest modlitwa, jednak wydaje mi się, że Pan Bóg wymaga od nas też czynów. Nie mogę chyba pozwolić, żeby moje dzieci krzywdziły inną osobę, tylko dlatego że tą osobą jestem ja sama! Tak więc chodzi o to, jak się znależć między skromnością, pokorą, pogodnym przyjmowaniem doświadczeń życiowych i przebaczaniem 77 razy, a własną godnością i innymi wartościami, takimi jak wspólne ponoszenie różnych ciężarów. Jak to zrobić, żęby nie modelować innych według włąsnego gustu, a jednocześnie wpływać na nich w dobry sposób i skutecznie?
Z dziećmi to jeszcze jakoś idzie, bo na razie można po prostu nakazać im właściwe zachowanie, ale z mężem gorzej. Po jakie "środki" można sięgnąć, poza samym poinformowaniem, że sprawia mi przykrość? Bo przecież on to wie, tylko wydaje mi się, że czuje się trochę bezkarny. Spokojnie przeczeka, aż złe samopoczucie przejdzie. Mam wrażenie, że przestałby tak postępować, gdyby poczuł że to się nie opłaca. Co zrobić - wymyślić jakiś chytrzejszy sposób, czy poddać się z pokorą? Czy można znaleźć wskazówki ewangeliczne, z których coś jasnego wynika w tej kwestii?
To może jeszcze coś a propos męża :-) Spowiednik poradził mi kiedyś, żeby traktować małżeństwo i męża jak krzyż. Może to był jakiś skrót myślowy, który źle zrozumiałąm, ale wszystko się we mnie buntuje. Wydaje mi się to zbyt instrumentalne i zbyt bierne. Krzyżem to mogą być okoliczności, jakieś zdarzenia losowe, ale nie drugi człowiek i nie sprawy, za które jesteśmy odpowiedzialni. Czy to nie prowadziłoby do akceptacji wszystkiego co się dzieje w tym małżeństwie, bez wyjątku, także spraw niedobrych - bo przecież krzyża się nie odrzuca... Ale może jest w tym jakiś sens?
Bóg zapłać za poprzednią odpowiedź, pozdrawiam.