DDD 19.05.2007 10:30

Kto ponosi odpowiedzialność za wyuczone złe reakcje w dzieciństwie. Ten kto doprowadził do ich wyuczenia czy ten kto reaguje w ten sposób.
Chodzi mi o sytuację gdy dziecko wychowuje się w rodzinie dysfunkcjonalnej i doświadcza opuszczenia i odrzucenia ze strony rodziców, bo np ojciec zakłada drugą rodzinę i nie interesuje się w ogóle dziećmi, gdy traktuje te dzieci jak powracający koszmar. U dziecka pojawia się wtedy lęk przed odrzuceniem co kończy się zamknięciem się w sobie i unikaniem wchodzenia w bliskie związki międzyludzkie. Później to zachowanie kopiowane jest na życie dorosłe.
Czy za taką reakcję odpowiedzialny jest rodzic który zawiódł, czy ten kto zamyka się w sobie? Czy samotność z życiu dorosłym będąca efektem tego zamknięcia może świadczyć o powołaniu do bycia osobą samotną? Jak wierzyć na podstawie tych przykrych doświadczeń w Bożą miłość do człowieka? Co wówczas należy wybaczyć takiemu rodzicowi a co sobie?

Odpowiedź:

Każdy za swoje decyzje...

Jest oczywistością, że ojciec, który porzucił rodzinę i dzieci jest winnym krzywd, które spowodował. Jest winny, że te dzieci mają określone trudności, nawet w wieku dorosłym. Ale nie jest winny temu, co wynika z ich własnych decyzji.

Może przykład. To, że ojciec pił, co niszczyło rodzinę, i syn ma z tego powodu problemy emocjonalne jest skutkiem działania ojca - winą ojca. To, że syn rozwiązuje te problemy pijąc jest decyzją syna, więc jego winą, jeśli już mówić o winie. Oczywiście, można pytać o inne wzorce rozwiązywania problemów, ale ostateczną decyzję o wyborze takiego lub innego działania podejmuje on sam.

I wracając - lęk nie jest winą. Lęk jest uczuciem. Można, choć chyba nie ma sensu, obwiniać rodziców za ten lęk, jeśli jest wynikiem wychowywania się w rodzinie dysfunkcyjnej. Trudno jednak przypisać rodzicom bezpośrednią winę za zamykanie się kogoś w sobie. To podjęcie decyzji: będę się słuchał własnego lęku i ucieknę tam, gdzie bezpiecznie.

Myślę jednak, że rozważanie winy w tej sytuacji w ogóle jest dość trujące. Proszę mnie dobrze zrozumieć - nie mówię o uznaniu rzeczywistych własnych win i zaniedbań. Te trzeba uznać i w miarę możliwości naprawiać. Ale skupianie się nad nimi i dobijanie siebie stwierdzeniami: "sam jestem sobie winny/-a, że jestem sam, jestem do niczego" jest zabójcze dla jakiegokolwiek kroku naprzód.

Może lepiej przyjąć: jestem taki/ taka wskutek pewnych wydarzeń z mojego dzieciństwa. Mam pewne trudności, jakich nie mają inni ludzie. Taki jest mój krzyż. Ale dalej jestem człowiekiem wolnym. Jest Bóg, który pomoże mi przejść nawet to, co wydaje mi się nierealne.

Proszę nie zastanawiać się, czy "sam jestem sobie winny, że jestem sam". To nie pomaga, żadne poczucie winy nie motywuje do zmiany sytuacji, tylko obciąża niemożnością. Proszę po prostu próbować, w najdrobniejszych sytuacjach, w stosunku do kogokolwiek, próbować reagować inaczej. Nie "dobrze", nie według wzorca "właściwości", nie tak jak ktoś, kogo się zna, bo żaden człowiek nie jest kalką drugiego. Po prostu inaczej.

Nie jest ważne, żeby się udało. Ważne, by próbować.

Jedno jest pewne, dotychczasowe sposoby działania prowadzą wyłącznie do tego, co już było. Żeby było inaczej, trzeba zrobić coś innego. W najdrobniejszych czasem zdarzeniach i sytuacjach.

Jak uwierzyć w Bożą miłość do człowieka? Przyjąć, że tak jest. Nawet, gdy się tego nie czuje w sercu. Miłości Boga trzeba doświadczyć, we własnym życiu. Nie ma sensu się oskarżać, że nie czuję tej miłości. Nie mamy władzy nad naszymi uczuciami. Ale nie o uczucia chodzi. Proszę powiedzieć Bogu: ja tego nie czuję, ale wiem, że tak jest. I nie oczekiwać, że ten stan się zmieni.

Jeśli chodzi o powołanie. Powołanie to droga do szczęścia. Powołanie to zawsze droga dawania siebie innym, bo szczęście leży w dawaniu. Odpowiedz sobie, czy chcesz być samotny/-a, czy jesteś naprawdę szczęśliwy/-a? W jaki sposób dajesz siebie, swoje życie innym?

Jedno jest pewne, ten zaklęty krąg niemożności można przełamać. Nie od razu, nie metodą porywania się z motyką na słońce, ale skutecznie. Można być szczęśliwym mimo przeszłości. I można w końcu swój krzyż zacząć postrzegać jako dar. Talent. W końcu to, jak człowiek sobie radził ze swoim życiem, nie jest tylko złe. Nie jest tylko do wyrzucenia. To poszczególne umiejętności, które trzeba inaczej wykorzystać. Nie zmarnują się, okażą sie przydatne w najbardziej zaskakujących chwilach. Tylko muszą nadejść odpowiednie chwile. Czasem trzeba je po prostu na jakiś czas odłożyć na półkę...

Pozdrawiam i życzę powodzenia :-)

JK
Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg