Gość 27.07.2022 21:47
Dobry wieczór.
Ostatnimi czasy zaczęłam dużo analizować moje myśli i zachowanie. Mam pewną hipotezę "psychologiczną" i potrzebuję zdania osoby doświadczonej, ale szczerze przed wszystkim to napisać to po prostu.
Jako dzieciak zostałam nastraszona piekłem -> w związku z tym strachem zaczęłam interesować się życiem świętych, by mieć kogo naśladować i trafić do tego nieba -> usłyszałam wiele zdań świętych, legend (nie koniecznie prawdziwych, po prostu coś usłyszałam, zakodowałam), "porad". Mówiły mi one o tym, że warto poświęcić się wszystkim, kochać wszystkich, siebie odstawiać na drugi plan i takie rzeczy -> zaczęłam się poświęcać -> moje poczucie własnej wartości obniżyło się -> zaczęłam szukać poczucia własnej wartości we wszystkim dookoła -> niskie poczucie własnej wartości pociągnęło mnie do wielu grzechów -> nienawiść do Boga i Kościoła (ukryta) -> natrętne myśli bluźniercze -> spotęgowany strach przed piekłem -> nerwica.
Czuję gniew jak to piszę. Mam ochotę dosłownie wejść do Kościoła i go rozwalić. Wiem, że te powołanie do poniżania się, straszenie piekłem nie pochodziło zupełnie od Kościoła, ale to na niego zrzucam winę, bo tak jest mi łatwiej. Nie boję się jednak szczerej opinii chociaż miała by boleć, bo kształcę w sobie umiejętność traktowania wszystkiego co do mnie trafia (zwłaszcza o religijnej treści) z ogromnym dystansem.
Czy to możliwe, że taki był schemat powstania w Tobie niechęci do Kościoła? Trudno mi sprawę definitywnie rozstrzygnąć, ale to chyba możliwe. Strach, potem przekonanie, że trzeba byś służącą wszystkich... Tak, możliwe. Ale całkiem tez możliwe, że odegrały tu pewną rolę problemy okresu dorastania. Nie wiem ile masz lat, ale jeśli to wszystko rozegrało się gdzieś na przełomie dzieciństwa i dorosłości, to całkiem możliwe, że doszedł tu dodatkowy element. Dorastające kobiety dość często mają poczucie niskiej wartości. Niezależnie od obaw przed piekłem. Lekarstwem na to jest miłość. To znaczy poczucie, że jest się kochaną. Niekoniecznie chłopaka, ale w rodzinie, w otoczeniu, wśród znajomych... Kiedy tego zabraknie, różnie się to potem może rozwinąć...
Ale - zaznaczam - nie wiem jak to było u Ciebie.
A o pokorze, służbie w nauczaniu Kościoła... Pierwszą zasadą, jaka w kwestii samooceny powinna wszystkich obowiązywać, to patrzenie na siebie w prawdzie. To bardzo trudne, ale to podstawa. Trudne, bo porównując się z ludźmi sukcesu możemy uznać, żeśmy nic nie warci. Zwłaszcza kiedy w otoczeniu sporo takich zadowolonych z siebie, co myślą o sobie nie wiadomo co. A prawda jest jaka jest. I tak najlepiej jest siebie widzieć.
Po drugie... Trzeba starać się akceptować siebie takiego, jakim się jest. Nie znaczy nie starać się być lepszym, ale nie mieć do siebie nie wiadomo jakich pretensji - czasem skutkujących autoagresją - że nie jestem taki/taka, jak sobie wymarzyłem. Jestem jaki jestem, staram się być lepszy, ale lubię siebie z tymi wszystkimi słabościami jakie mam... Świadomość tych słabości nieraz sprawia, że nie osiadam na laurach, że bardziej się staram. Paradoksalnie więc te słabości pomagają mi stawać się lepszym. Oczywiście jeśli staram się być lepszy, a nie ciągle się na różne sposoby usprawiedliwiam...
Służba, uniżanie się, poświęcanie się... Sęk w tym, że ten, kto służy, ustępuje, poświęca się nie jest wcale gorszy. Jest lepszy. To nie powinno tworzyć w Tobie poczucia niższej wartości, a wręcz odwrotnie; powinno pokazać Ci, ze jesteś wartościowym człowiekiem, umiejącym wznieść się ponad własne ego... Może gdzieś tu przesadziłaś? W sensie "służę, ustępuję, bo jestem nic nie warta"? A to nie tak. Ten kto służy jest największy. W oczach Bożych. Sam Pan Jezus tak powiedział, i to nie raz. Np w Ewangelii Łukasza,w scenie z Wieczernika czytamy:
Powstał również spór między nimi o to, który z nich zdaje się być największy. Lecz On rzekł do nich: «Królowie narodów panują nad nimi, a ich władcy przyjmują nazwę dobroczyńców. Wy zaś nie tak [macie postępować]. Lecz największy między wami niech będzie jak najmłodszy, a przełożony jak sługa!
No i tak...
Jeszcze jedno... Piszesz, ze wszystko zaczęło się od strachu przed piekłem. Wiesz jak go uniknąć? Kościół uczy, że zbawia człowieka wiara w Jezusa Chrystusa, nie doskonałość w postępowaniu. Nie chodzi o to, że postępowanie się nie liczy; ono może przeczyć słownym deklaracjom. Ale jeśli wierzysz i starasz się żyć dobrze, nie musisz obawiać się o swoje zbawienie. Ty go chcesz i Bóg tego chce. Przy tak zgodne woli obu stron musi się udać :)
J.