Gość 11.12.2020 22:33

Zanim zadam pytanie muszę pokrótce wyjaśnić sytuację. Otóż generalnie nie cieszy mnie to, że jestem katolikiem i często przechodzi mi przez myśl, że wolałbym urodzić się wczasach i miejscu w którym nigdy bym o swojej religii nie usłyszał. Wiara zasadniczo sprowadza się dla mnie do przestrzeganie pewnego kodeksu. Oczywiście mam świadomość – na płaszczyźnie intelektualnej, że Dobra Nowina, mówi o tym, że człowiek został odkupiony, Bóg przeznaczył go do zbawienia i chce mu ofiarować rzeczy których „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć ”. Mało tego nie mam poczucia bycia przez Boga opuszczonym, czy niekochanym, na co skarżą się czasami niektórzy wierzący, nic z tych rzeczy. Z drugiej strony jednak, bardzo nie lubię ludzi (poza wąskim gronem rodziny i przyjaciół). Mam taką wadę, że zawsze widzę w innych najwyraźniej to co złe. Pracuję jednak z ludźmi potrzebującymi mojej pomocy i staram się wykonywać swoją pracę profesjonalnie. Paradoksalnie często jestem chwalony za podejście człowieka, życzliwość, niektórzy mówią mi wręcz, że mam do tej pracy (której szczerze nie cierpię) powołanie. Z jednej strony takie komplementy są w sumie zabawne, z drugiej są jak szpila, przypominająca mi o egzystencjalnym bagnie w którym sobie siedzę. Do tej mojej niechęci do ludzi dorzucił też swoje Kościół, ale nie hierarchia itp., ale wspólnota wierzących – ludzie. Choruję od dawna na nerwicę natręctw, która choć jest dość skutecznie leczona, to sprawia jednak, że często przejmuję się, rzeczami którymi nie powinienem i nic nie mogę na to poradzić. Weźmy np. NPR – spotkałem się z opiniami, że to grzech. Jest to kompletny absurd – jestem w stanie powołać się tutaj na Jana Pawła II, Pawła VI, a jeżeli ktoś woli papieży „przedsoborowych” to Piusa XII. Wiem nawet, że tak naprawdę na ten temat wypowiedziała się (w tym samym tonie) już Penitencjaria Apostolska, na długo przed narodzeniem Piusa XII, bo już 1853r. Pytałem o to mojego stałego spowiednika, szanowanego kapłana, doktora teologii, który powiedział mi to samo. Mimo to nadal czasami nachodzą mnie wątpliwości (dodam, że jestem szczęśliwym ojcem czwórki dzieci i otrzymaliśmy z żoną zalecenie od lekarza ginekologa, że więcej dzieci stanowczo mieć nie powinniśmy z przyczyn zdrowotnych).

Tak jest też w wielu innych kwestiach, nawet bardzo absurdalnych – jak pytanie czy chodzić na plaże, czy wolno mi obejrzeć taki czy inny film albo przeczytać jakąś książkę. Wszystkie te kwestie mam przemyślane, przedyskutowane i niby jasne, a mimo to mam wątpliwości. Mam też świadomość, że opinie, które sprawiają mi problemy są formułowane z reguły, przez ignorantów, żeby nie napisać głupców, a mimo to się nimi przejmuję. To z kolei prowadzi do tego, że nie lubię tych ludzi oraz przyczynia się do postrzegania przeze mnie wiary jako balastu, a tak być nie powinno.
Idąc dalej mam wrażenie, że ci wszyscy ludzie jednak będą zbawieni bo są „poczciwi”, często nieświadomi swoich błędów czy grzechów, ja natomiast będę potępiony za swoją w pełni świadomą i dobrowolną mizantropię. Mało tego mam wrażenie, że wolałbym by oprócz nieba i piekła była też możliwość zupełnego niebytu, ale takiej nie ma. Bóg tak zdecydował, a więc jest to dobre. Jest niebo i jest piekło tyle, że w niebie oprócz Boga są też nielubiani przeze mnie ludzie – oczywiście wydoskonaleni w miłości. Gdybym tam się znalazł, to też byłbym w miłości wydoskonalony, a moje obecne fochy wydałyby mi się na pewno absurdalne. Póki co jednak jestem na Ziemi, a w Kościele trzyma mnie najmocniej lęk przed piekłem i nerwica natręctw. I tu dochodzę do mojego pytania. Bo wg mojej wiedzy żal niedoskonały za grzechy do spowiedzi wystarcza. Idąc do spowiedzi żałuję szczerze i szczerze chcę się poprawić, bo nie chcę iść do piekła. Jest w tym żalu taka komponenta, że uznaję za złe to, że postąpiłem wbrew woli Boga, który mnie kocha i chce mojego dobra, a ja nie zaufałem Mu w takiej czy innej decyzji, ale jednak nie to jest moim głównym motorem do działania. Z drugiej strony przyjmuję postawę rozkapryszonego bachora, który niebo traktuje tylko jako nie-piekło, żeby nie powiedzieć po prostu „mniejsze zło”. Mawiam nawet czasami, że jeżeli znajdę się mimo wszystko w niebie i będzie tam taka możliwość, to na pierwsze pół wieczności idę spać. Czy zatem taki żal i postanowienie poprawy wystarczą do spowiedzi? Czy działanie motywowane uniknięciem piekła, wystarczy by go uniknąć?

Odpowiedź:

Taki żal wystarczy. Zwłaszcza że jest w tym jeszcze ta druga komponenta...

Co do wątpliwości i ogólnie, Pana nastawienia do życia... W ocenie tego co dobre a co złe trzeba używać rozumu, bo tylko on potrafi to prawidłowo rozsądzić. Uczucia, lęki... To trochę tak, jakby nie chodzić do piwnicy, bo może postraszyć jakiś duch albo z tego powodu nie przechodzić nocą przez cmentarz. Jasne, strach, nawet irracjonalny, potrafi mocno wpłynąć na nasze życie, ale na pewno nie jest tak, że powinniśmy się nim kierować. Gdy przychodzi pójść do piwnicy, przejść przez  cmentarz możemy się bać, ale musimy być świadomi, że to lęk irracjonalny i nie możemy np. ganić innych, że nie ma w nich tego lęku. Rozum mówi: straszących duchów nie ma. I tego należy się trzymać. Co nie znaczy oczywiście, że trzeba się zmuszać do działania mającego nas na ten lęk narazić...

Co do nielubienia ludzi... Skoro powodem są te męczące skrupuły, to jak znikną - w niebie - to pewnie  i niechęć do ludzi minie. A tu, na ziemi... To, co wobec innych czujemy to sprawa drugorzędna. Najważniejsze, jakimi wobec innych jesteśmy. I to się liczy. A skoro to tyle Pana kosztuje, to tym większa zasługa...

J.

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg