Gość 24.03.2018 22:44
Szczęść Boże,
Kilka miesięcy temu pytałam tu o relacje w rodzinie wielopokoleniowej. http://zapytaj.wiara.pl/pytanie/pokaz/424eef Za tamtą odpowiedź bardzo dziękuję. Od tamtego czasu ja i Mąż odbyliśmy wiele rozmów – ze sobą, z Teściową, z moimi Rodzicami. Te rozmowy rzuciły trochę nowego światła na naszą sytuację, więc pozwalam sobie zadać kolejne pytanie.
Przede wszystkim wiem, że Teściowa ma dobrą wolę. My też ją mamy. Nie w jej braku jest problem. Po prostu brak nam pomysłu na ułożenie tej relacji. Co więcej, ja jestem coraz bardziej przekonana, że wspólne mieszkanie z natury nie może się udać – i dobra wola nie ma tu nic do rzeczy. I naprawdę, bardzo chciałabym się mylić, bo jednocześnie widzę wartość bliskiej relacji dzieci z Babcią, i w ogóle wzajemnej pomocy. Mam przekonanie, że moglibyśmy być świetnymi sąsiadami, i widywać się nawet codziennie, ale wspólny dom ewidentnie nam nie służy. Tylko, że to jest coś, czego nikt poza mną nie rozumie – skoro relacje są dobre, skoro jest dobra wola, to dlaczego? Może Odpowiadający pomoże mi to pojąć.
Skąd przekonanie o dobrej woli Teściowej? Choćby stąd, że poproszona, żeby przestała mi rozkazywać, dostosowała się. No, prawie, bo czasem się zapomina. I teraz mówi do mnie np. „Nie każę Ci tych kwiatków podlewać, pewnie jesteś zmęczona”. Wydawać by się mogło, że jest ok, ale… wcale nie. Problem jest w tym, że w tej części wspólnej to ona zarządza. Nawet, jeśli mi nie rozkazuje. Nawet, jeśli grzecznie prosi o pomoc. Nadal są to jej porządki, jej meble, jej styl życia, jej decyzje. OK, grzecznie poprosi o uprasowanie zasłonek – ale to są zasłonki według jej gustu, i to ona zdecydowała, że w ogóle mają tam wisieć, i że teraz trzeba je zmienić. A ja mam dylemat. Bo ja tej możliwości decydowania o własnym domu nie chcę wcale jej odbierać. Ja nawet bardzo chętnie jej pomogę w sprzątaniu itp. Uprasuję jej te zasłonki do kuchni w ramach pomocy, chociaż mi się nie podobają. Tylko uczciwym byłoby stwierdzenie, że to wcale nie jest „część wspólna”, tylko jej część. I wypadałoby się dostosować do jej porządków. A to, co nasze, ogranicza się do jednego pokoju. Mam potrzebę urządzania sobie „miejsca na ziemi” po swojemu. To ma znaczenie. To nie tylko kwestia gustu (chociaż też ważna, żeby poczuć się „u siebie”), ale stylu życia. Np. te kwiatki w kuchni po prostu mi przeszkadzają, bo muszę pilnować, żeby dziecku nie spadły na głowę. Chciałabym wstawić do kuchni stół, ale … to nie moja kuchnia. I nawet, jeśli Teściowa się zgodzi (a więc: będzie się z nami liczyć), to wciąż stawia mnie to w pozycji osoby, która musi prosić o zgodę. Tak jak dziecko prosi rodzica. Nie mogę sobie np. wstawić zmywarki do kuchni, albo przestawić rzeczy w kuchni żeby było mi wygodniej, albo zdecydować o tym żeby postawić ławkę na podwórku, albo żeby po podwórku nie biegał pies (którego się boję). A jednak jakoś z tych miejsc korzystam, tylko nie na swoich zasadach, a jeśli korzystam, to czuję też odpowiedzialność, żeby o to dbać – i to też nie na swoich zasadach.
Kiedy dorastałam, nie podobało mi się wiele rzeczy, które robili moi rodzice. To chyba standard dojrzewania. Ale było dla mnie jasne, że nie mam prawa oczekiwać, że oni się do mnie dostosują. Raczej starałam się różne rzeczy robić osobno, niezależnie od nich. Nie podobało mi się jak zarządzają pieniędzmi – więc kiedy tylko mogłam, zaczęłam zarabiać własne i zarządzać po swojemu. Nie podobało mi się gotowanie mamy – zaczęłam sama gotować. Nie podobało mi się jeżdżenie samochodem z rodzicami i dostosowywanie się do nich – zrobiłam prawo jazdy i kupiłam samochód. Konsekwentnie teraz powinnam pewnie powiedzieć: nie podoba mi się sposób, w jaki Teściowa prowadzi dom – to muszę sobie znaleźć własny.
„Chodzi tylko o to wymyślanie wam kolejnych prac i to w czasie, który macie już zaplanowany inaczej.”
To nie jest tak, że Teściowa nagle wymyśla malowanie ogrodzenia, i że jakby nie to malowanie, to mielibyśmy czas na inne rzeczy. Nie bardzo wiem, jak miałoby wyglądać umawianie się z nami. Tutaj praca na „terenie wspólnym” jest zawsze. Gdyby chodziło o jedną pracę raz na jakiś czas, to można ustalić termin dogodny dla wszystkich. Mam takie poczucie, że żeby to funkcjonowało, to powinniśmy mieć wpływ również na ilość wykonywanych prac. Tylko, że ta ilość jest właściwie ustalona od zawsze. To, że są wykonywane, to zwyczaj domu, istniejący od lat. Wiadomo, że np. teraz przed Wielkanocą trwają wielkie porządki. Nikt się nie zastanawia, co trzeba sprzątnąć albo co trzeba ugotować, bo to jest z góry wiadome. Można tylko ewentualnie ustalić termin, ale prac jest tyle, że to nie ma większego sensu, bo zamiast tej znajdzie się inna.
Czy rodzice, którzy chcą, żeby dorosłe dziecko z nimi mieszkało, powinni go włączyć w decydowanie o prowadzeniu części wspólnie użytkowanej domu? Czy powinni dostosować dotychczas panujące zwyczaje do potrzeb dorastającego, a później dorosłego dziecka?
Nie mówię tylko o tym, że grzecznie go zapytają czy pomaluje ogrodzenie i ustalą termin. Mówię o tym, że wezmą pod uwagę jego gust (wybór koloru) i w ogóle zdanie o tym, czy ogrodzenie trzeba tak często malować.
Czy jeśli „od zawsze” w domu była zasada, że trzeba zmywać zaraz po posiłku, i od nastolatka oczekiwano, że się dostosuje, a dorosłe dziecko woli po obiedzie mieć czas na spacer z dzieckiem, a pozmywać w czasie drzemki dziecka – należy oczekiwać, że się dostosuje do rodziców, czy szukać kompromisów?
Czy dorosła córka powinna mieć równy z matką wpływ na umeblowanie części „wspólnej” domu, wystrój wnętrza itp?
Czy jeśli na podwórku „od zawsze” grabiono wszystkie liście i odśnieżano dokładnie cały śnieg, i w sposób naturalny włączano w te prace dzieci, ale dorosłe już dziecko nie ma takiej potrzeby, szukać kompromisu?
Czy planując remont rodzice powinni (oprócz ustalenia terminu) w ogóle ustalać z dorosłym dzieckiem, czy ten remont jest potrzebny, i jak ma wyglądać (kolory ścian, zakres prac itp.)?
Co zrobić, jeśli „od zawsze” przygotowania do Wielkanocy wyglądały w domu tak samo (takie samo sprzątanie, takie same potrawy), a dorosłe dziecko postanawia, że ono nie chce tyle czasu poświęcać na porządki, bo gubi w tym zamieszaniu istotę Świąt?
Mnóstwo tych pytań... Wydaje mi się, że jeśli teściowa na twoje protesty zareagowała i stara się liczyć z Tobą, to jest to na pewno krok w dobrym kierunku. Teraz - tak mi się wydaje - kolejny krok należy do Ciebie.
Pewnie uwiera Cię, że własnym kątem na ziemi jest tylko jeden Twój pokój. Resztę współużytkujesz. Ale wydaje mi się, że w tej kwestii to Ty powinnaś ustąpić. Jeśli kuchnia jest kuchnią Twoich teściów, to niech mają zasadniczy głos w sprawie, jak powinna wyglądać. Jeśli dom jest ich domem, to niech mają prawo sprzątać wedle uznania. Ty możesz raz czy drugi odmówić, ale nie wywracaj do góry nogami porządków, których od lat się trzymają. Jasne, można je modyfikować. Np. taką sprawą do dyskusji i przekonywania może być wygląd kuchni, kiedy przyjdzie czas następnego remontu. Ale niech ostatecznie teściowie decydują. To jednak ich dom. Z czasem, kiedy będzie im brakowało sił oddadzą wam inicjatywę...
Jest jeszcze jedna, bardzo istotna sprawa: w tej całej sytuacji liczy się też to, czego chcą Twój mąż i teść. Oni też tam mieszkają. Oni też powinni współdecydować. To nie jest tak, że ich zdanie, dla Ciebie zwłaszcza zdanie Twojego męża, wcale się nie liczy. Mieszkacie razem i nie możesz zaprowadzać tam SWOICH porządków, a od innych oczekiwać, że się dostosują. Musicie się dogadywać. Więc i Ty musisz też ustępować. I choć nie jestem w stanie wymierzyć kto gdzie i na ile powinien ustąpić, to przecież to, że musicie się dogadywać, a nie stawiać na swoim, jest oczywiste...
Myślę, że ta potrzeba dogadywania się będzie istniała nawet wtedy, gdy teściowie już odejdą do wieczności, a Ty będziesz mieszkała tylko z mężem i dziećmi. Ciągle trzeba będzie liczyć się ze zdaniem męża, a i w pewnym wymiarze także i dzieci. Inaczej najnormalniej w świecie staniesz się tyranem, który wszystkimi wokół chce dyrygować...
J.