Monika 19.02.2017 22:54
Jestem wykorzystywana i nie umiem znaleźć wyjścia.
Jestem szczęśliwą mężatką i mamą, pracuję, mam mnóstwo własnych obowiązków i również potrzebę po tych obowiązkach odpocząć i zwyczajnie spędzić czas z najbliższymi.
Niestety, kilka osób, szczególnie z dalszej rodziny (np.teściowa, ale nie tylko) uważają, że mają prawo do mojego czasu. Do tego stopnia, że oczekują spędzania u nich każdej naszej wolnej chwili i uczestniczenia w codziennym życiu i codziennych obowiązkach. "Jak możesz pozwolić, żebym sama robiła obiad?", "Dbanie o ten dom jest twoim obowiązkiem - wiedziałaś o tym wychodząc za mąż, że dom jest duży i sami nie jesteśmy w stanie się nim zająć", "Chcemy jechać w odwiedziny do znajomych. Powieziesz nas. Jak to, dla nas nie masz czasu?", "Chcesz odwiedzić swoich rodziców. Jak to? Przecież jeszcze nie posprzątałaś wszystkich pomieszczeń? Jak ci tu tak źle i nie chciałaś tu z nami być, to trzeba było zostać w domu rodzinnym, a nie wychodzić za mąż". Mniej więcej takie słowa słyszymy. Nie ma mowy żebyśmy coś zaplanowali, bo zawsze jakaś praca się dla as znajdzie, bez wcześniejszego uprzedzenia, prośby czy późniejszego podziękowania. Ot, spełniamy obowiązek. Twierdzą, że w ogóle powinniśmy z nimi mieszkać, bo pomoc w weekendy to za mało. Pomoc, czyli niewolnictwo - bo chodzi o pełne spełnianie życzeń, bez możliwości współdecydowania o czymkolwiek. Ich dom, oni decydują. Młodzi nie będą nimi rządzić. Ale ci młodzi mają im pomagać. Skutek tego jest taki, że ja własną pracę wykonuję po nocach, a np. sprzątam u nich. Na sprzątanie własnego domu już w ogóle brak czasu. Zresztą, ich zdaniem nie powinnam mieć domu, bo powinnam mieszkać z nimi. Ich dom wymaga tyle pracy, że jak ja mogę egoistycznie mieć swój?
Wiem, że to brzmi strasznie. I jest straszne. Wiem też, że to jest przemoc psychiczna, traktowanie nas jak niewolników. Wiem też, że Kościół nie pozwala tak traktować ludzi. Znam też zasadę, że "opuści człowiek ojca i matkę..."
Ale jest też druga strona medalu. Są w chrześcijaństwie myśli, które zaciemniają moje przekonanie o tym, że to my jesteśmy ofiarami, i że to dalsza rodzina nas krzywdzi. Nie mogę pojąć jak to jest - z jednej strony postawa rodziny wobec nas jest zła, a z drugiej nasze wyzwolenie się z tej przemocy wymagałoby złamania zasad głoszonych w tym samym Kościele.
Zasady, o których mówię, są następujące. Wszystkie pochodzą z nauczania Kościoła, np. z kazań albo bezpośrednio z Pisma Świętego:
1. Miłość nie szuka swego (z listu św. Pawła), zapomina o sobie, zapiera się siebie. O zupełnym wyrzeczeniu się siebie pisał autor "O naśladowaniu Chrystusa". A przecież wyzwolenie się z tej rodzinnej przemocy wymaga stwierdzenia "JA jestem krzywdzona". Kiedy tak myślę, czuję się winna, że szukam siebie, dbam o siebie.
2. Błędem jest szukanie okazji do pomagania daleko, kiedy jest ktoś potrzebujący blisko (to z kazania). Rodzina wciąż chce pomocy, nie starczy już czasu na służenie komukolwiek innemu (a moją pracę nauczycielki traktuję jako służbę i powołanie)
3. "W miarę jak wzrastać będzie średnia długość życia, a w konsekwencji także liczba ludzi starych, coraz bardziej konieczne będzie krzewienie kultury, która akceptuje i ceni starość, a nie spycha jej na margines społeczeństwa. Rozwiązaniem idealnym pozostaje obecność człowieka starego w rodzinie" (Jan Paweł II) Zatem, wyprowadzenie się od nich było czymś złym.
4. Kiedyś ludzie mieszkali razem i było dobrze. Trzeba umieć znosić się nawzajem, a nie uciekać. (to z kazania, ale też z uczynków miłosiernych - krzywdy cierpliwie znosić, urazy chętnie darować). Naprawdę dobre będzie to, że będę znosić, że np. ktoś karmi moje dziecko słodyczami kiedy ja sobie tego nie życzę? Owszem, reaguję, sprzeciwiam się. Wiem, że trzeba sprzeciwiać się złu, a jednocześnie kochać krzywdziciela. W odpowiedzi na zwróconą uwagę na złe zachowanie słyszę, że nie mam nic do gadania w tym domu. Za młoda jestem żeby mówić starszym co mają robić.
5. "Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, mnieście uczynili". Jeśli odmawiam teściowej pomocy, odmawiam Jezusowi.
6. Szczęśliwe dzieciństwo powinno być oddane rodzicom w postaci szczęśliwej starości. (mniej więcej tak pisał Jan Paweł II - nie mogę teraz odnaleźć cytatu).
Nie mogę pojąć sprzeczności. Dzieje się nam krzywda, a mam poczucie (mam nadzieję, że błędne), że Kościół staje po stronie krzywdzicieli. My mamy im pomagać, rozumieć, szanować ich, nie oceniać. Oni nam też powinni traktować dobrze, ale jeśli tego nie robią, nie widzę drogi ucieczki, która nie byłaby sprzeczna z wyżej wypisanymi zasadami. Mam konflikt sumienia. Czy mogę prosić o pomoc w znalezieniu rozwiązania? Mam duże zaufanie do Boga i Kościoła i wierzę, że to, co proponują, jest dla mnie dobrem, choćby trudnym. Widocznie więc coś źle rozumiem, bo wizja mieszkania z teściową i służenie jej dobrą nie jest.
Wydaje mi się, że jest kolosalna różnica między ludźmi potrzebującymi pomocy a tymi, którzy uważają, że jej potrzebują i dlatego innych wykorzystują. Myślę, że w tym właśnie należy szukać odpowiedzi na Twoje dylematy. Powiedzenie "nie" ludziom, którzy Cię wykorzystują nie jest odmową udzielenia im pomocy. Jest odmową pozwolenia na to, by dać się wykorzystywać. Ot, gdybym ja napisał, że potrzebują pomocy i dlatego proszę wpłacić na moje konto 1000 złotych, to czy byś czuła się zobowiązana do wspomożenia mnie? Nie zmienia sytuacji to, ze owymi wykorzystującymi są rodzice Twojego męża.
Jest oczywistym, że pomocy potrzebuje człowiek niedołężny. Ale jeśli może jeszcze jeździć w odwiedziny do znajomych (to podwiezienie ich samochodem), to znaczy że wielkiej pomocy w codziennych porządkach też nie potrzebuje. Może wzięć do ręki odkurzacz, może przetrzeć schody. Owszem, może okien Twoi teściowie sami nie umyją. Ale bez przesady, sprzątać, przynajmniej częściowo, powinni sami. I na pewno nie powinni stawiać się w roli poganiaczy niewolników. Bo niewolnikami nie jesteście. No i co chyba też nie jest bez znaczenia, skoro nie radzą sobie z utrzymaniem swojego domu, to może powinni się wyprowadzić do mniejszego. Obarczanie kogoś swoimi obowiązkami bardzo źle świadczy o ludziach....
No i jeszcze jedno: uznając, ze skoro wyszłaś za ich syna stałaś się ich służącą jest wyjątkowo podłe. Nie są Twoimi rodzicami. Przez ślub z ich synem nie stałaś się ich dzieckiem. I powinni to wiedzieć.
A teraz może szczegółowiej, po kolei...
1. Miłość nie szuka swego... Tak, miłość chce dobra bliźniego. A co jest owym dobrem w przypadku Twoich teściów? Spójrzmy na sprawę uczciwie. Oni też staną kiedyś przed trybunałem Boga. Co powiedzą na zarzut, że wykorzystywali swoją synową i doprowadzali ją do granic rozstroju nerwowego? Oni ani Ciebie ani twojego męża nie mają prawa tak traktować! Dlatego, właśnie w imię dobrze rozumianej miłości, trzeba im tego zabronić. Trzeba stanowczo powiedzieć "nie". Bo inaczej skazujecie ich jeśli nie na piekło, to na pewno na porządną pokutę w czyśćcu. Miłość wobec bliźniego nie oznacza, że masz pozwalać robić niewolnika czy popychadło. Gdyby przyszli sąsiedzi i zażądali - w imię miłości bliźniego oczywiście - byście wyprowadzili się na ulicę, bo im potrzebne są dwa mieszkania, to czy byście ustąpili? Miłość blixniego nie polega na spełnianiu każdej jego zachcianki. Na pewno nie polega też na utwierdzaniu go w złym. Miłość polega tez na tym, by kiedy trzeba powiedzieć też "nie", nie zgadzam się...
2. Szukanie okazji do pomagania daleko... No OK. Ale czy teściowie naprawdę potrzebują pomocy czy tylko tak mówią? Czy naprawdę nie są w stanie po sobie sprzątnąć? A jeśli nie bałaganią tak bardzo, to dlaczego domagają się, żebyście sprzątali posprzątane? Dlatego, że mają potrzebę, by co tydzień wszystko było sprzątane niezależnie od tego czy trzeba czy nie? Albo niezależnie od tego, czy oni starają się zachować porządek czy nie? Pomoc oznacza pomoc, a nie robienie czegoś za kogoś. No, chyba że ten ktoś naprawdę już zrobić czegoś nie potrafi. Ale jeśli potrafi, to żądanie by zrobić to za niego nie jest żądaniem pomocy, ale wykorzystywaniem.
Co innego, gdybyś widząc, że się starają, ale są już zmęczeni wzięła się do roboty sama, a co innego, gdy chcą chodzić i dyrygować. To nie jest oczekiwanie pomocy, tylko wysługiwanie się innymi.
3. Mieszkanie z rodzicami jest rozwiązaniem optymalnym, ale nie zawsze najlepszym. Gdy rodzice uważają, że dzieci powinny być ich służącymi, to wyprowadzenie się jest lepsze. Z powodów, które szerzej wyjaśniłem punkcie 1.
4. Może nie masz nic do gadania w ich domu, ale masz wiele do gadania jeśli chodzi o Twoje dzieci, bo to Twoje, nie ich dzieci. Jasne, nie zawsze trzeba ciągle zwracać dziadkom uwagę, ze przy dzieciach to lub tamto robią źle. Ale argument, że "w tym domu nie masz nic do powiedzenia" jest kłamliwy. Bo nie decydujesz o ich domu, ale swoich dzieciach. Moim zdaniem mogłabyś śmiało, właśnie w imię miłości bliźniego, zrezygnować ze sprzątania ich domu czy nawet odwiedzania ich dłuższego niż jedna godzina w tygodniu, i to na zasadzie, przyszli goście, pogadali i poszli, bez sprzątania. Skoro "nie masz nic do gadania w tym domu" to nie masz go tez obowiązku sprzątać. Miłość wobec bliźniego nie znaczy, że masz z siebie pozwalać robić niewolnika czy popychadło.
5. A oni z kolei traktują Jezusa jak służącego... Jezus nie spełniał wszystkich próśb ludzi, którzy go otaczali. Kiedy faryzeusza żądali znaków, nie robił cudów na pokaz. Podobnie gdy chciał tego Herod. Prawdziwa miłość potrafi też powiedzieć "dosyć". Ot, np. miłość do dziecka nie polega przecież na spełnianiu jego zachcianek, prawda? Boisz się, ze nie pomagając teściom nie pomagasz Jezusowi. Tyle że oni - jak napisałem wyżej - wcale tej pomocy tak naprawdę nie potrzebują. Mówią, ze potrzebują, ale kłamią. Być może nawet okłamując samych siebie....
6. Po pierwsze, to nie Twoi rodzice. Po drugie, ciekaw jestem, czy Twój mąż uważa, że miał szczęśliwe dzieciństwo. Obawiam się, ze charakter jego rodziców to nie kwestia ostatnich lat. A skoro był tak ciągle musztrowany, jak musztrowani jesteście teraz, to czy był naprawdę szczęśliwy? Czy też ciągle był do czegoś zaganiany, bo przecież musi się odwdzięczać rodzicom... A po trzecie... Czy nie uważasz, że sprowadzanie szczęścia na starość do tego, że rodzice mają służącą na posyłki to jednak przesada? No bo jeśli czyjeś szczęście ma wynikać z możliwości pomiatania bliźnim, to na pewno nie należy w ten sposób go uszczęśliwiać...
Podsumowując: miłość bliźniego to podstawa naszej moralności. Nie jest nią jednak pomaganie bliźniemu w czynieniu zła. Ewangelia nie staje po stronie krzywdzicieli, ale zawsze po stronie ciemiężonych. Także w relacjach rodzice -dzieci. A jeśli Kościół dziś tak podkreśla potrzebę opiekowania się rodzicami na starość, pamiętania o nich, to mówi tak w kontekście panującej znieczulicy, kiedy dzieci zapominają o swoich rodzicach. Na pewno nie oznacza to, że rodzice mogą stawać się dla swoich (dorosłych) dzieci tyranami...
Rada? Moim zadaniem miłość bliźniego domaga się w opisanej przez Ciebie sytuacji mówienia "nie". Trzeba jasno i stanowczo postawić sprawę: pomogę, gdy mam czas i tylko w takim zakresie, w jakim daję radę bez zaniedbywania własnych obowiązków. Jeśli urządzicie małą "pokazówkę" odmawiając pomocy nawet jeśli macie czas, nic się nie stanie. Bo chodzi o to, by zrozumieli, że nie mogą was traktować jak niewolników. Nie da się odmówić? To dość proste. Nie trzeba ciągnąc dyskusji. Można powiedzieć "nie" i przeciąć rozmowę (odłożyć słuchawkę) bez tłumaczenia się. A gdy narzekają i wypominają podczas wizyty, można po prostu wyjść. Tak na pewno nie postępuje się z rodzicami, którzy są w porządku i tylko czasem coś palną. Ale teściom, którzy naruszyli granice waszej odrębności trzeba na nowo wyraźnie te granice zakreślić. Dla ich dobra. Naprawdę.
J.