zrozpaczona... 28.09.2009 14:19
"Jeśli bowiem dobrowolnie grzeszymy po otrzymaniu pełnego poznania prawdy, to już nie ma dla nas ofiary przebłagalnej za grzechy, ale jedynie jakieś przerażające oczekiwanie sądu i żar ognia, który ma trawić przeciwników. Kto przekracza Prawo Mojżeszowe, ponosi śmierć bez miłosierdzia na podstawie [zeznania] dwóch albo trzech świadków. Pomyślcie, o ileż surowszej kary stanie się winien ten, kto by podeptał Syna Bożego i zbezcześcił krew Przymierza, przez którą został uświęcony, i obelżywie zachował się wobec Ducha łaski. Znamy przecież Tego, który powiedział: Do Mnie [należy] pomsta i Ja odpłacę. I znowu: Sam Pan będzie sądził lud swój. Straszną jest rzeczą wpaść w ręce Boga żyjącego".
Hmm... te słowa napawają mnie zgrozą.
Jestem katoliczką, doskonale rozumiem istotę każdego grzechu, korzystam z Sakramentów..., ale to wygląda tak, że idę do Spowiedzi np. w Święta Wielkanocne, w ich trakcie, kiedy wiem, że muszę przyjąć Komunię Św., powstrzymuję się od grzechu, a potem i tak znowu do niego wracam, i tak w kółko...Spowiedź, Komunia (raz lub dwa razy) i wracam do "normalnego" życia, znowu popełniam te same błędy, oczywiście modlę się, chodzę na Mszę, ale nie przyjmuję w nich Komunii. Ostatnio dużo czytałam na tym forum, wiele rzeczy zrozumiałam. Wiem, jakie błędy popełniałam przy Spowiedziach, czyniąc je automatycznymi. Nie rozumiałam na czym polegają do końca niektóre grzechy i często robiłam coś nieświadomie. Teraz mogę powiedzieć, że otrzymałam pewne poznanie prawdy? Jeżeli znowu będę wracać do tych samych błędów, to Pan Bóg powie mi "kiedyś nie rozumiałaś, więc wybaczam, teraz wiesz a mimo to dalej grzeszysz...więc nie ma dla Ciebie ofiary przebłagalnej?" Bo tak te słowa odebrałam w stosunku do swojej osoby. Przecież wszyscy grzeszą "dobrowolnie", nawet księża czasami...w takim razie któż miałby zostać Zbawiony?
A może te słowa odnoszą się do osób niewierzących, albo takich, które o istnieniu Boga wiedzą, jakoś tę informację przyjmują do wiadomości i zyją jakby Boga nie było, jakby wcale się nim nie przejmowali?
Chyba popadłam w rozpacz. Chce wierzyć w Boże miłosierdzie, ale ta wiara wciąż mi gdzieś ucieka. Źle się czuję z myślą, że w gruncie rzeczy to przez całe życie jakoś je zuchwale wykorzystywałam i jestem świadoma, że pewnie dalej będę, ale czy tylko ja? Odnoszę wrażenie, że każdy (może poza osobami duchownymi) w ten sposób w świecie naszej religii funkcjonuje. Bo gdyby Sakrament Pokuty był dla człowiekiem momentem nawrócenia (prawdziwego i szczerego) to człowiek ów przystąpiłby do tego Sakramentu Pokuty raz w życiu. Obiecałby sobie że więcej grzechu nie popełni i nie popełniłby, gdyby naprawdę żałował, że zasmucił nim najważniejszą dla nas Osobę na tym świecie. A co widzimy tak naprawdę? Ciągłe kolejki pod konfesjonałem. Chyba w takim razie wszyscy ciągle obrażamy Pana Boga swoim zuchwalstwem. Jak sobie o tym pomysle, to przechodzi mnie dreszcz, bo wiem, że ja postepuję tak samo, a przecież zuchwalstwo nie bedzie odpuszczone. Dochodzę więc do wniosku, że musiałabym zostać Siostrą Zakonną, żeby żyć ciągle bez grzechu i być stale w stanie łaski uświęcającej, inaczej musiałabym po każdym ciężkim grzechu biegać zaraz do Spowiedzi, a to nie jest normalne...niestety pokus wszędzie mnóstwo a ja jestem tylko słabym człowieczkiem:( , czyli nasze postanowienie poprawy jest chwilowe:(
Kiedy dręczą mnie jakieś wyrzuty sumienia myslę sobie, że wiem, iż zrobiłam źle, że mam nadzieję, że Pan Bóg mi wybaczy, a zaraz potem mam wrażenie, że zwyczajnie oczyszczam się z zarzutów, żeby o nich nie myśleć i znowu dręczy mnie sumienie. Wtedy wiem, że nie wolno mi wątpić w Miłosierdzie, ale to z kolei kojarzy mi się z zuchwałym oczekwianiem na przebaczenie. W moich myslach powstaje potem idea, że tak, czy owak grzeszę przeciwko Duchowi Św. I znowu rozpacz...i jak się tu uwolnić od tego? Błędne koło...Spowiedź pomoże, ale jak znam siebie nie na długo:(
Mam jeszcze pytanie z "innej beczki". Otóż nie rozumiem jak można impotentom zabraniać małżeństwa? Jeżeli znajdzie się kobieta, która to zaakceptuje. Wiem, poczęcie, stosunek itp. Ale jeżeli ten ktoś ma wspaniałą osobowość i znajdzie się osoba, która zechce dzielić z nim zycie, mimo wszystko? Zaadoptują dziecko, będą się dażyć miłością i szanować. Przecież Pan Bóg chce naszego szczęścia, jak więc mógłby skazać na samotność człowieka, którego przecież sam taką impotencją "obdarzył"? Kiedy Kościół głosi takie zasady, nic dziwnego, że ludzi zaczynają się zastanawiać, czy faktycznie ten Pan Bóg jest taki dobry. A ja myslę, że to nie Pan Bóg, tylko Kościół jako intytucja przesadza, układając jakieś żelazne zasady, które nie liczą się z uczuciami ludzkimi.
Z góry dziękuję za odpowiedź.