Jan 04.01.2006 10:06
Szczęść Boże!
Jesteśmy z żoną małżeństwem od 15 lat, mamy dzieci, jesteśmy wierzącymi i praktykującymi. Ciągle jednak nam się nie układa. Właściwie od początku małżeństwa żona miała pretensje do mnie o różne sprawy dotyczące zarówno życia codziennego, jak i mnie samego. Niestety nigdy nie wyrażała swojego niezadowolenia inaczej jak tylko pretensjami, krzykiem (zwłaszcza kiedy próbowałem podejmować dyskusję), a następnie obrażaniem się. Próbowałem oczywiście rozwiązać jakoś nasze problemy, ale zawsze kończyło się kolejną awanturą, kiedy zaś namawiałem ją na skorzystanie z pomocy poradni, usłyszałem, że nam nie jest potrzebna żadna poradnia, bo wystarczy, żebym to ja się zmienił. Oczywiście starałem się zmienić, bo kochając żonę, wierzyłem w każde jej słowo.
Oczywiście były też piękne chwile, a nawet po około 10 latach małżeństwa, osiągnęliśmy jaką-taką stabilizację, choć harmonią bym tego nie nazwał. Jednak dwa lata temu pretensje żony wróciły, tym razem oskarżenia choć znów dotyczyły róznych spraw, to jednak sprowadzały się głównie do mojej rzekomej złej woli i braku miłości. Doprowadziło to niemal do rozstania (żona straszyła rozwodem) i właściwie tylko dzięki interwencji teściowej udało się namówić żonę na poradnię małżeńską. Wizyta tam bardzo odmieniła nasze małżeństwo i to nieomal z dnia na dzień. Otrzymaliśmy ogromną pomoc, wiele wskazówek i bardzo byliśmy szczęśliwi, dziwiąc się jednocześnie naszemu wcześniejszemu postępowaniu. Ale niestety i to nie trwało długo. Znów skończyło się na tym, że to głównie ja starałem się zmienić, znów nie mogę z żoną porozmawiać (zwykle jest zmęczona, śpiąca, albo właśnie leci jej ulubiony serial...) i znów pojawiają się pretensje i obrażanie zamiast szczerej rozmowy.
Oczywiście ja też nie jestem bez winy. Przez te wszystkie lata wiele wypowiedziałem w gniewie słów, których żałuję i wielu dopuściłem się zaniedbań, których już niesposób naprawić. Ciągle jednak kocham żonę i modlę się za nią (im więcej i żarliwiej, tym jest ona łagodniejsza), ofiarowuję też Bogu za nią rózne wyrzeczenia. Przyznaję też, że ta sytuacja bardzo zbliżyła mnie do Boga, zmusiła do głębokich przemyśleń i pracy nad swoimi słabościami.
Oprócz ciągłego problemu "jak ratować nasze małżeństwo", nurtują mnie pewne pytania z tej sytuacji wynikające. Zastanawiam się bowiem, jak mam traktować tę naszą sytuację, jako krzyż, który powinienem ("powinniśmy", choć trudno o nas mówić "my") znosić w pokorze i bez sprzeciwu, który ma mnie ubogacić i skłonić do pracy nad sobą? A może jako efekt nadzwyczajnego działania szatana, który niweczy większość moich wysiłków, zamienia dobre intencję w złe skutki i powstrzymuje żonę od inicjatyw w kierunku budowania jedności. A może jest to jeszcze coś innego?
I jeszcze bardzo ważna kwestia: skoro Bóg postawił przy moim boku tę kobietę, to czy nie jestem za nią, a ściślej - za zbawienie jej duszy odpowiedzialny? Jeśli ona tkwi w pysze i przeświadczeniu o tym, że robi dobrze, nie pracując, o ile mi wiadomo, nad swoimi słabościami, to czy nie zmniejsza aby swoich szans na zbawienie?