abcd 25.09.2021 17:43

Moja wypowiedź jest długa i chaotyczna, za co przepraszam, ale uważam, że opisanie mojej sytuacji jest istotne. Pytania są pod tekstem.
Wychowywałam się w bardzo religijnej rodzinie, moi rodzice byli bardzo wierzący. Ich wiara nie ograniczała się tylko do chodzenia co niedzielę do kościoła i postu w piątki. Zmuszali mnie do Komunii, spowiedzi, brania udziału w nadobowiązkowych Mszach, wydarzeniach religijnych itd.

Jako dziecko nie przeszkadzało mi to, po prostu to lubiłam; W pewnym momencie życia chciałam nawet zostać zakonnicą lub misjonarką. Problemy pojawiły się, gdy w wieku ok. 11-12 lat zaczęłam doświadczać pierwszych objawów zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych.

(...)

Ostatecznie po ok. roku od tamtej sytuacji zaczęłam chodzić do psychiatry (psycholożka przekonała moich rodziców, że leczenie choroby psychicznej modlitwą nie jest najlepszą rzeczą) i od tamtej pory zażywam leki. Problemy ze zdrowiem psychicznym mam dalej, i najpewniej będę miała do końca życia, ale w porównaniu do tego co było kiedyś, czuję się lepiej.

Wiem, że moi rodzice nie są złymi ludźmi, i że przez takie wychowanie nie chcieli zrobić mi krzywdy. Mam z nimi dobre relację, ale niezdrową relację z religią.

Jestem zła na Boga za to, że pozwolił swoim „sługom” mnie krzywdzić przez tyle lat. Że pozwolił dziecku na planowanie własnego samobójstwa. Że pozwolił mi tyle cierpieć, a na koniec i tak ześle mnie do piekła, bo nie przestrzegałam wszystkich przykazań. Czuję się przeklęta i potępiona, i bardzo samotna.

Chciałabym wychodzić więcej ze znajomymi, póki mam czas i jestem młoda. Chciałabym czuć się częścią większej grupy. Chciałabym mieć chłopaka i tak, kochać się przed ślubem. Po prostu chcę czuć się kochana i akceptowana, tego mi brakowało przez ostatnie lata i za tym tęsknię.
Ale nie mogę, bo seks przedmałżeński jest grzechem i pójdę za niego do piekła, ale osoby, które przez lata mnie krzywdziły będą zbawione, bo „przeprosiły i żałują” mimo, że ja nigdy nie otrzymałam żadnych przeprosin, a jestem tu ofiarą.

Jestem wierząca, ale chciałabym zdystansować się trochę od kościoła. Cała tematyka religijna jest dla mnie zbyt bolesna. Zazdroszczę osobom, które czerpią radość ze swoich religii; Jedyne, co religia i Bóg dają mi to myśli samobójcze i nasilenia natręctw.

Boję się, że przez to Bóg ześle mnie do piekła, bo co z tego, skoro wierzyłam, jeśli się nie spowiadałam i świadomie grzeszyłam nie czując się winną?
Wiem, że ksiądz nie jest Bogiem, ale jak ksiądz myśli, czy Bóg zrozumie moją sytuację i będzie dla mnie bardziej łagodny, nawet gdybym kochała się przed ślubem i nie spowiadała się bardzo często? Czy zrozumie, ile bólu sprawia mi każda wizyta na Mszy i wybaczy, jeśli nie będę zjawiała się na nich często? I czy gdybym umarła z grzechami śmiertelnymi, poszłabym od razu do piekła?
Dziękuję za poświęcony czas.

Odpowiedź:

Nie jestem księdzem...

No cóż... Czuję się wobec tego wszystkiego dość bezradny. Przede wszystkim dlatego, że nie bardzo mogę w takich sytuacjach odpowiadać za Pana Boga. Wiem, że człowiek wierzący, wierzący nie tylko słowem ale i czynami, może liczyć na życie wieczne. Ale nie potrafię powiedzieć jak Pan Bóg patrzy na tych, którzy z różnych względów Jego przykazań nie tylko nie zachowują, ale nie chcą zachowywać. Wkraczamy tu na pole tak subiektywnych spraw, kwestii świadomości, dobrowolności, psychicznych zranień na dokładkę, że nie potrafię tu dać żadnego rozstrzygnięcia: ani w jedną ani druga stronę.

Czerpiąc z mojego doświadczenia wiary mogę tylko powiedzieć tyle, że Pan Bóg zdaje się bardziej lubić ludzi zadziornych, kłócących się z Nim, z złości odwracających się od Niego niż tych, którzy zupełnie się z Nim nie liczą, jakby nie istniał. Takich ludzi chyba łatwiej do siebie przekonuje. Bo oni, wbrew pozorom, jeszcze szukają. Nie jestem oczywiście tego pewien, ale tak mi się na  podstawie lektury Pisma i moich doświadczeń wydaje...

Mogę napisać jeszcze coś? Bo nie chciałbym, żebyś znów czuła się - jak napisałaś - jakby ktoś dał CI w twarz. Chodzi o Twój stosunek do rodziców. Piszesz, ze masz z nimi dobrą relację, a jednocześnie bardzo mocno ich oskarżasz, że w porę się nie zorientowawszy w Twoich problemach, zniszczyli Ci życie... Miej dla nich wyrozumiałość. Z tego co piszesz wychodzi na to, że po popełnieniu paru błędów jednak próbowali je naprawić. Nie chcieli Cię wysyłać do psychologa, wysłali do księdza, ale potem zmienili zdanie, prawda? Wydaje mi się, że po prostu nie zauważyli jak głębokie są Twoje problemy. Nie dziw się im. Kiedy miałaś 11-12 lat - jak napisałaś - wszystko było OK. Myślałaś nawet o zostaniu misjonarką. Nie dziw się, że nie zauważyli w porę, kiedy coś zaczęło się zmieniać...

Kolejne... Piszesz o potrzebie bycia w grupie, potrzebie miłości...  Wiem, stary jestem. Ale choć w swoim życiu doświadczyłem drobnych przykrości związanych z pewnym ostracyzmem wśród rówieśników, to tak naprawdę, choć niby inny, byłem jednak przez nich lubiany. Czy naprawdę młodzi ludzie stali się dziś tak nietolerancyjni? Jakoś nie mieści mi się to w głowie. Jasne, będą tacy, którzy gardzą innością. Całkiem jednak chyba sporo jest takich, którzy potrafią jako swoich kumpli traktować ludzi dość od nich innych. I mówię to nie tylko z własnego doświadczenia, ale z tego, co widziałem przez lata jako nauczyciel w szkole. W twoim przypadku jest aż tak źle? To bardzo współczuje, bo w okropnej znalazłaś się sytuacji....

No i ostatnie... Życie człowieka jest procesem dojrzewania i dorastania. Do końca życia. Teraz jesteś na etapie odrzucenia Boga, bo masz wrażenie, że Cię niewoli. To nie tak, ale tak czujesz, więc niewiele poradzę. Na pewno jednak Bóg nie jest kimś, kto czyha na ludzkie potknięcia, żeby człowieka wrzucić zaraz do piekła. Piszę o tym, bo mam wrażenie - na podstawie tego co napisałaś - że u źródeł Twojego problemu tkwi ten nieprawdziwy obraz Boga- despoty - który tylko wymaga, a za każde najdrobniejsze uchybienie swojej woli z satysfakcją skarze człowieka na piekło. Bóg taki nie jest. Widać to zwłaszcza w trudnym obrazie Boga w Starym Testamencie. Bóg karze - mówi się. I to prawda. Ale jak się wczytać dokładniej w to orędzie, to Bóg po prostu prowadzi spór. Nie tak chętnie sięga po argument kary. Dopiero kiedy ludzie kompletnie już Go lekceważą przestaje ich chronić i spadają na nich nieszczęścia - głownie z postaci najazdów wrogów. Myślę, że ten obraz Boga jest prawdziwy także w Nowym Testamencie, choć chce się Go przedstawiać czasem zupełnie cukierkowato. Bóg tak naprawdę jest po prostu pedagogiem. Czyli kimś kto prowadzi człowieka do "tak" wobec tego, co mówi. Kiedy się od Niego odwrócisz nie wpadnie we wściekłość szukając okazji, by Cię ukarać. On nie przestanie szukać sposobu, by przemówić do Twojego serca. Tak, serca. Jemu chyba nie zależy na posłuszeństwie wymuszonym strachem.  W całej historii zbawienia, od grzechu w Edenie, chodzi Mu o to, by człowiek odkrył, ze tak naprawdę chce dla człowieka jak najlepiej i dlatego pewnych rzeczy zakazuje... Chcesz współżycia przed ślubem? Zrozumiesz czemu Bóg go zakazuje, kiedy odkryjesz, jaką pustkę przynosi, kiedy ten, komu się oddałaś zostawi Cię dla innej.... Wtedy zrozumiesz, jak wielką wartość ma czystość i danie samej siebie dopiero temu, kto będzie gotów iść z Tobą przez całe życie. No ale dziś wydaje CI się, że jest inaczej... Wiem że Cię nie przekonam...

J.

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg